Lowell_Elizabeth_-_St.Kilda_03_-_Niewinna_jak_grzech.doc

(696 KB) Pobierz

ELIZABETH LOWELL

Niewinna jak grzech

 

 

Tytuł oryginału: Innocent as Sin

Przekład: EWA BŁASZCZYK

 


Rozdział 1

 

Afryka

Koniec marca

 

Rand McCree w brudnym moro, spryskany środkiem przeciwko owadom, czaił się za nierówną osłoną z trawy. Otwór wycięty w luźno splecionych źdźbłach w całości wypełniał duży obiektyw. Choć słońce prawie zupełnie schowało się za horyzontem, Rand się pocił. Nawet tego nie zauważył. W Demokratycznej Republice Kamdżerii ludzie pocili się zarówno na tropikalnym wybrzeżu, jak i w porośniętej karłowatą roślinnością środkowej części kraju. Dzięki temu wiedzieli, że żyją.

Przez obiektyw aparatu Rand obserwował buntowników – czy też, w zależności od poglądów politycznych, bojowników o wolność – którzy czekali przy wielkich ciężarówkach na południowym krańcu nędznego, z trudem wydartego naturze piaszczystego skrawka ziemi, jaki w tej części Afryki służył za pas startowy.

Brat Randa poderwał się, kopiąc przy tym leżącego między nimi kałasznikowa.

– Połóż się – powiedział łagodnie Rand. – Samolot kiedyś wyląduje.

– Coś mnie ugryzło – mruknął Reed.

– Zrobiłeś wszystkie szczepienia?

– Tak.

– No to czemu marudzisz?

– Czuję się jak darmowy bank krwi.

Rand się uśmiechnął.

– I słusznie.

– Jakim cudem mnie w to wciągnąłeś?

– Ja? To ty ciągle nawijałeś o życiowej szansie, żeby zrobić zdjęcia najbardziej niebezpiecznego handlarza bronią, odkąd…

– Dobra już, dobra – przerwał Reed. – Nie przypominaj mi.

– Tylko dwa razy dziennie.

– Częściej. Co najmniej dwa razy, od kiedy…

– Cicho!

Reed zamilkł. Wtedy usłyszał zawodzący warkot turbośmigłowca. Uniósł potężną lornetkę i zaczął wpatrywać się w popielate niebo tam, skąd dochodził dźwięk.

– Mam go! – zawołał. – Wyląduje o trzeciej, leci nisko. Naprawdę nisko. – Zagwizdał cicho przez zęby. – Pilot z jajami. Albo pijany. Maszyna niemal kosi trawę.

– Takie są uroki nielegalnego latania. – Rand starał się uchwycić nie-oznakowany, nieoświetlony iljuszyn II-4, kiedy samolot zbliżał się do pasa ziemi. – Obserwuj okolicę. Nie chcę tłumaczyć, co tutaj robimy.

– Nikt nie będzie pytał – parsknął Reed. – Po prostu nas zastrzelą. Rób, co mówię…

– Ląduje. – Głos Reeda drżał z emocji. – Masz go?

– Tak. Pilnuj, żeby słońce nie odbijało się od szkła lornetki.

– Pocałuj mnie gdzieś. Dopadniemy syberyjskiego dupka, który zabija dzieci.

Rand uśmiechnął się od ucha do ucha. Identyczny brat bliźniak – co to oznacza? Że… jest identyczny. Rozmawiali ze sobą, bo mogli. Ale nie musieli – rozumieli się bez słów.

Nie ma co się zastanawiać.

Samolot ukazał się w polu widzenia. Bez oznaczeń. Bez liczb. Bez żadnych znaków identyfikacyjnych.

A to ci niespodzianka.

Rand w milczeniu wziął się do pracy.


Rozdział 2

 

Kamdżeria

Wczesny ranek

 

Mężczyzna znany jako Sybirak siedział za drugim pilotem i obserwował busz przesuwający się szybko po obu stronach samolotu. Ukraiński pilot w ostatniej chwili uniósł dziób iljuszyna i posadził metalowego ptaka na ziemi z takim hukiem, jakby ktoś walnął kijem bejsbolowym w blaszaną trumnę.

Turbośmigła zaczęły powoli zmieniać kierunek, wyjąc niesamowicie. Spod kół uniósł się czerwony pył, który przywarł do płynu hydraulicznego na obu skrzydłach. W pierwszych promieniach słońca smar wyglądał jak krew.

Ciężarówki czekały na załadunek. Uzbrojeni mężczyźni też. Nawet nie drgnęli, kiedy samolot przeleciał zaledwie półtora metra nad ich głowami.

Obaj piloci, klnąc w dwóch językach, mocowali się ze sterami. Wspólnymi siłami udało im się zapanować nad samolotem, który sunął środkiem wąskiego pasa, ocierając się bokiem o ziemię. Niebieskie kombinezony mężczyzn pociemniały od potu. Każdy lot przeciążonej maszyny w złym stanie był niczym wyrok śmierci w zawieszeniu.

Żar wlewał się z zewnątrz do kabiny pilotów. Ale w porównaniu z tym, co czekało ich na pasie startowym, ryzykowne lądowanie rozklekotanego samolotu było bułką z masłem.

W połowie długości pasa udało im się wyhamować. Maszyna zaczęła się trząść, brzęczeć, chybotać i w końcu się zatrzymała. Pilot opuścił przednie koło i wrzucił wsteczny, rozpoczynając długie cofanie do miejsca, gdzie czekali mężczyźni.

Niet – oznajmił Sybirak.

Pilot nie protestował. Był zawodowcem, ale doskonale wiedział, do kogo należy samolot.

– Nie wyłączaj silników, ale nie zmieniaj pozycji – polecił po rosyjsku Sybirak. Zrzucił pas bezpieczeństwa opinający jego masywny tors. Wstał. – Niech bydlaki podejdą do nas.

Popatrzył na ciężarówki i mężczyzn stojących prawie pół kilometra od nich.

– Myślisz, że to pułapka? – spytał zdenerwowany drugi pilot.

– Życie jest pułapką – odparł Sybirak.

Mówiąc to, przykucnął i przez lornetkę przyglądał się ciężarówkom. Po chwili kierowcy włączyli silniki i samochody ruszyły w stronę samolotu, wzbijając tumany kurzu. Większość przemieszczała się wzdłuż krawędzi pasa, ale jeden jechał samym środkiem.

Może to niewinna pomyłka.

A może celowa. Śmiertelna.

Sybirak wyjął krótkofalówkę z tylnej kieszeni białego kombinezonu. Włączył mikrofon.

– Powiedzcie temu idiocie, żeby zjechał z pasa, albo natychmiast startujemy – warknął po angielsku.

– Och, taaaak, b'wana – odpowiedział ktoś melodyjnym głosem.

– Nie bądź bezczelny, Da'ana, bo wyrwę ci serce i rzucę tym poganom na pożarcie.

Radio zazgrzytało, kiedy mężczyzna na linii wyłączył mikrofon.

– Zostań przy sterach – nakazał pilotowi Sybirak. – Zaciągnij hamulce, ale niech turbośmigła chodzą.

– A jeśli wpadnie w nie któryś z buntowników?

– Nie słyszałeś? Głupota jest największą zbrodnią.

Odwrócił się i ostrym tonem wydał po bułgarsku rozkazy ludziom w komorze załadunkowej. Bułgar, szef załadunku, zaczął szarpać się z szerokimi podwójnymi drzwiami kabiny pilotów.

Sybirak wyjął spod składanego siedzenia półautomatyczny karabin izraelski i skierował się w stronę luku towarowego. Stojąc w otwartych drzwiach, patrzył, jak pierwsza ciężarówka ustawia się równo z poziomem podłogi komory załadunkowej samolotu.

Z tyłu siedzieli dwaj Afrykanie ubrani w obszarpane spodnie moro. Pod ich kościstymi tyłkami leżały płócienne worki wypełnione towarem. Jeden ze strażników trzymał w ręce kałasznikowa. Drugi miał przewieszony przez ramię karabinek snajperski.

Sybirak włączył radiostację, sięgnął po krótkofalówkę i po francusku odezwał się do przywódcy buntowników:

– Startuję za dwadzieścia minut. Jak chcecie towar, to się ruszajcie.

Podjechała druga ciężarówka. Zeskoczyła z niej gromada spoconych czarnych robotników. Podeszli do pierwszego samochodu, szybko zrzucili ciężkie worki na stanowisko załadunkowe i zaczęli wdrapywać się na pokład samolotu.

Sybirak zadbał, żeby wszyscy zauważyli jego uzi. Murzyni wyciągnęli puste ręce, pokazując, że nie są uzbrojeni, po czym przenieśli worki do przodu. Kiedy pierwsza ciężarówka została rozładowana, Sybirak kopniakiem sprawdził, czy worki na pokładzie są ciężkie i pełne, i stanął z boku. Robotnicy zdjęli pięć z dwudziestu drewnianych skrzyń upchniętych w tylnej części luku transportowego i przenieśli je na ciężarówkę.

Pierwsza została rozładowana, załadowana ponownie i odjechała w ciągu zaledwie trzech minut.

Sybirak obserwował oddalający się samochód i podjeżdżający na jego miejsce kolejny. Robotnicy znów zabrali się do pracy, a rozładunku tym razem pilnowało dwóch uzbrojonych strażników w wojskowych szortach.

Sybirak chodził po luku towarowym, paląc papierosa i rozglądając się dookoła. Słońce stało już wysoko nad horyzontem. Spiekota równikowej Afryki dawała się we znaki. A jednak biali mieszkańcy Europy Wschodniej i czarni Afrykanie, pocąc się, sprawnie wymieniali towar. W tej grze nikt nie był nowicjuszem.

Kiedy rozładowano czwartą ciężarówkę, Bułgar przywołał jednego z robotników, finką przeciął niesiony przez niego ciężki płócienny wór, wyjął czarny kamień i zaniósł go Sybirakowi.

– Jak sądzisz? To koltan? – spytał Sybirak w jednym z sześciu znanych mu języków.

Bułgar wzruszył ramionami.

– Sam chciałbym wiedzieć.

– Koltan – stwierdził Sybirak. Zgasił papierosa na podłodze luku i podszedł do drzwi. Są na tyle rozsądni, że nie zrobiliby w konia Sybiraka. Ani jego rosyjskich dostawców. Nie wspominając o Joao Fouquetcie, który kontroluje niemal cały handel bronią w Ameryce Południowej. W świecie bezprawia również istnieją sojusze, układy, rozejmy i brutalne wojny.

Przy ciężarówkach pojawiła się zakurzona toyota pikap wyładowana ciężką bronią maszynową. Z kabiny wyskoczył przystojny czarny mężczyzna w świeżo wyprasowanym mundurze i podszedł do miejsca załadunku.

– Jak podróż? – zapytał Sybiraka po francusku.

– Uganda nie bardzo uwierzyła w twoje fałszywe papiery, że niby to kałasznikowy z demobilu.

Żołnierz uśmiechnął się szeroko.

– To dlatego, że dostarczył mi je ich minister obrony, nie dając działki swoim zwierzchnikom.

– Tak pomyślałem. Ile od ciebie wziął?

– Pięćdziesiąt tysięcy.

– Widocznie czuje się winny. Dopisze sobie do rachunku jeszcze dwadzieścia pięć tysięcy. Zobaczysz, jak będziesz płacił za następny transport.

Żołnierz wzruszył ramionami.

– Gdzie są wyrzutnie granatów?

Sybirak wskazał tył samolotu.

– Dostaniesz je, jak zobaczę diamenty.

Afrykanin wsunął rękę do kieszeni spodni i wyjął skórzaną sakiewkę. Rzucił ją Sybirakowi, który zważył woreczek w dłoni i wysypał na nią jego zawartość. Promienie słońca padły na wielkie twarde kamienie przypominające nierówne kostki lodu.

– Lekkie – stwierdził Sybirak.

– To idealne kamienie do Antwerpii – odparł wojskowy. Wskoczył zwinnie na pokład samolotu i podszedł do pięciu dużych drewnianych skrzyń. – Moi Afrykanie z południa twierdzą, że z każdego wyjdzie kilka dwu- i trzykaratowych brylantów.

Sybirak wyjął z kieszeni jubilerską lupę i przyjrzał się kamieniom.

– Możliwe, ale za dokumentację będę musiał zapłacie ja. Nawet cholerni Belgowie żądają potwierdzenia, że kamienie nie są przedmiotem sporu. Nikt nie chce diamentów splamionych krwią.

– Łatwo „wyprać” diamenty. Dorzuciłem sto kilo koltanu za twoją papierkową robotę.

Sybirak uśmiechnął się lekko.

– Producenci tranzystorów z Pragi będą zadowoleni.

– Więc broń dostarczają ci Czesi – skwitował wojskowy. – I dobrze. Jest lepszej jakości niż to mołdawskie gówno, które przywiozłeś ostatnio.

– Kałasznikowy nie są jednakowe – wyjaśnił Sybirak, uśmiechając się ponownie. – Widać to po cenie. – Pokaż mi granatniki.

– Wybierz któryś.

Wojskowy wskazał skrzynię na chybił trafił.

Sybirak przywołał ładowacza, który rozpiął pasy zabezpieczające skrzynię, przeniósł ją pod drzwi, postawił i uniósł wieko. Na wbudowanej półce leżało sześć podwieszanych wyrzutni. Ładowacz wysunął mniejszy pojemnik i otworzył. W środku znajdowało się dwanaście granatów, ułożonych głowicami do góry.

Afrykanin wziął wyrzutnię i granat, podszedł do otwartych drzwi i pokazał broń swoim ludziom. Krzyknął coś w plemiennym dialekcie. Sybirak zrozumiał tylko słowo uhuru – będące nazwą części Kamdżerii. Pięćdziesięciu mężczyzn zaczęło wiwatować. Strażnik z kałasznikowem wycelował broń w powietrze i wystrzelił na oślep.

Sybirak stanął w drzwiach obok przywódcy buntowników. Spojrzał na samozwańczą armię i się uśmiechnął. Szpiedzy, których miał w jej szeregach i w obozie sił Kamdżerii, donieśli mu, że rebelianci są o krok od doprowadzenia do upadku jednego z najbardziej stabilnych zachodnioafrykańskich krajów bogatych w ropę. Jeśli wygrają, rozgorzeje długa i brutalna walka plemienna.

A on otrzyma koncesję na ropę za to, że dostarczył broń zwycięzcom.

Przewrócił w myślach stronę w swojej księdze rachunkowej i zaczął przygotowywać ostatni etap planu, który miał go przeprowadzić od nielegalnego handlu bronią do handlu ropą z bezpiecznej Ameryki. Teraz, kiedy buntownicy otrzymali świeżą dostawę broni z czasów radzieckich, rząd Demokratycznej Republiki Kamdżerii będzie potrzebował lepszej. I dostarczy ją on, Sybirak.

Zarobi wiele milionów amerykańskich dolarów, a do tego pozna odpowiednich ludzi i będzie mógł liczyć na obecny afrykański reżim. W rezultacie zdobędzie to, czego nie kupi się za pieniądze miejsce na międzynarodowym rynku ropy.

Ropy nie poplami krew.

Dostrzegł błysk światła dochodzący z kamienistego wzgórza około trzystu metrów od pasa startowego.

Natychmiast ukrył się w ciemnym wnętrzu samolotu. Może jacyś buntownicy próbują uciec z bronią, koltanem i diamentami. A może rząd Kamdżerii zorientował się, że on sprzedaje broń obu stronom?

Uniósł lornetkę i przyjrzał się miejscu, w którym zauważył błysk.

Wśród krzaków porastających wzgórze dostrzegł coś, co mogło być kryjówką snajpera, i wydało mu się, że widzi w środku jakichś ludzi. Ale nie miał pewności. Mołdawska lornetka nie była najlepszej jakości.

Zniecierpliwiony odwrócił się do strażnika uzbrojonego w karabin maszynowy.

– Daj mi to – powiedział, wskazując gestem na broń.

Strażnik wahał się, ale na rozkaz dowódcy oddał karabin.

Sybirak, nadal stojąc w mroku, oparł broń na skrzyni i przyjrzał się zboczu wzgórza. Teleskopowy wizjer wyraźnie ukazał szczegóły.

Dwóch mężczyzn. Biali. Twarze mieli zasłonięte – jeden przez aparat z bardzo długim obiektywem, drugi przez lornetkę polową.

Mężczyzna z aparatem przykucnął, ale przez lekką zasłonę krzaków Sybirak dostrzegł, że zmienia film.

Zaklął głośno, uświadamiając sobie, co to oznacza. Fotograf miał co najmniej jeden film, na którym uwiecznił jego nadzorującego rozładunek, dowódcę buntowników sprawdzającego broń, diamenty i koltan oraz buntowników wymachujących bronią dostarczoną wbrew zakazom Unii Afrykańskiej i mimo embarga ONZ. Jeśli zdjęcia zostaną opublikowane, sprawa trafi na pierwsze strony gazet.

– Będzie zrujnowany. Resztę życia spędzi w piekle libijskiej wolności. – Broń jest sprawna?  spytał, wciąż patrząc przez teleskopowy wizjer karabinu.

Dowódca przetłumaczył jego słowa strażnikowi.

Ten uśmiechnął się szeroko, kiwnął głową i odpowiedział.

– Zasięg: dwieście pięćdziesiąt metrów – przetłumaczył dowódca.

Świetnie  skwitował Sybirak. Wycelował w fotografa. Jeśli go trafi, ten z lornetką będzie próbował ratować kolegę. W ten sposób dostanie obu. Sybirak położył palec na spuście.

Mężczyzna z lornetką przesunął się lekko. Przez długą chwilę on i Sybirak trwali w bezruchu, przyglądajcie się sobie. Kiedy Sybirak nacisnął spust, mężczyzna z lornetką rzucił się na fotografa i odsunął go. Padł strzał. Ptaki zaskrzeczały i poderwały się do lotu.

Na spodniach moro mężczyzny z lornetką pojawiła się krew. Sybirak próbował strzelić ponownie, ale zapiaszczony zamek stawiał opór. Zanim znów namierzył kryjówkę w krzakach, mężczyzn już tam nie było. Klnąc, wypalił kilka razy na oślep, po czym stanął w drzwiach i wskazał palcem wzgórze.

– Szpiedzy! – krzyknął. – Zabić ich!

Dowódca rebeliantów ryknął na swoich ludzi. Buntownicy ruszyli biegiem w stronę wzgórza, ale dwaj mężczyźni wyskoczyli z kryjówki i zaczęli wspinać się po zboczu. Partyzanci zaczęli strzelać, lecz oni byli już za daleko, żeby ich trafić.

Sybirak przyłożył karabin do ramienia i oddał jeszcze dwa strzały, bez większej nadziei na sukces. Karabin snajperski nie sprawdza się w przypadku ruchomych celów. Zdegustowany, rzucił broń na skrzynię. Po chwili ranny mężczyzna upadł. Nareszcie!

Zanim Sybirak zdążył ponownie wycelować, fotograf schylił się, podniósł rannego towarzysza, wsunął go w nosidło strażackie i zniknął za grzbietem wzgórza.

– Silny. Bardzo silny. – Sybirak był zaskoczony. Czegoś takiego się nie spodziewał.

– Za nimi, durnie! – rozkazał oniemiałym buntownikom. Dowódca przetłumaczył i rebelianci puścili się pędem w stronę wzgórza. Ledwie przebiegli kilkanaście metrów, po drugiej stronie rozległ się odgłos uruchamianego silnika. Chwilę później spod kół land-rovera uniosły się tumany piachu.

Sybirak spojrzał na dowódcę, który tylko wzruszył ramionami.

– Tam jest szlak prowadzący do trzech dróg. Dwie z nich kontroluje wojsko Kamdżerii.

Sybirak był wściekły. Zawsze zachowywał maksymalną ostrożność w swojej brutalnej wspinaczce na szczyt brutalnej profesji. Nikt nigdy go nie sfotografował.

– Przygotować się do startu! – krzyknął do pilota. Zawyły silniki.

– Dorwij tych dwóch – rozkazał dowódcy buntowników. – Dostarcz mi ich film, a ja dam ci dwa działa i śmigłowiec bojowy.

Afrykanin uśmiechnął się szeroko. Skoro Sybirak płaci milion w pierwszym podejściu, w drugim zapłaci więcej.

– Zdobędę kliszę. A później się potargujemy.

Drzwi maszyny zamknęły się z hukiem i samolot zaczął rozpędzać się po piaszczystym pasie, rozpraszając buntowników jak ziarnka piasku.


Rozdział 3

 

Pięć lat później

Okolice Phoenix, Arizona

Koniec marca, czwartek, 8.30

 

Kayla Shaw wyszła z małego murowanego domku i włożyła ostatnie rzeczy do forda explorera. Nie było tego wiele. Kilka zdjęć, lejce wygrane przez babcię, trofea matki zdobyte w jeździeckich skokach przez beczki, ulubiona strzelba myśliwska ojca. Drobiazgi – skarbnica wspomnień. Po pracy przyjedzie jeszcze raz i spakuje ubrania.

Mogła mieszkać tu jeszcze miesiąc, ale czuła się nieswojo w roli najemcy, a nie właściciela.

Kiedy znalazła bezpieczne miejsce dla małego, nieoprawionego w ramę pejzażu, przypomniała sobie, jakie ogarnęło ją podniecenie, gdy zobaczyła ten obraz na wyprzedaży. Było to tuż po śmierci jej rodziców i w panoramie lasu przed świtem dostrzegła coś, co mówiło o czasie, samotności i tlącej się nadziei wschodu słońca, który raczej się wyczuwało, niż widziało. Kiedy przeczytała tytuł obrazu: Być może świt, wiedziała, że musi go kupić.

Dotknęła nazwiska namalowanego w lewym dolnym rogu. R. McCree pomógł jej przetrwać trudny czas. Szukała innych jego albo jej obrazów, ale na żaden już nic trafiła.

Oparła się o metalową ramę drzwi samochodu i rozejrzała dookoła po Suchej Dolinie – czterohektarowym ranczo, które przez całe życie było jej domem. Pod wpływem słońca ceglane ściany domu przybrały popielaty odcień, a drewniany płot nabrał cudownej szarej barwy. Przyległa stodoła sprawiała wrażenie opuszczonej, jak wiatrak przy dawnym zbiorniku wody dla bydła – wiatrak, który nadal zaopatrywał w wodę dom i zagrody.

Cztery hektary wspomnień.

Chłodna poranna bryza otuliła ją smutkiem. Kayla miała nadzieję, że nowy właściciel pokocha Suchą Dolinę tak jak ona i jej rodzice. Miała nadzieję, ale nie miała pewności. Sprzedała ranczo osobie nieznanej, której nigdy nie widziała, o której istnieniu dowiedziała się za pośrednictwem agenta.

– Zmiana, zmiana, zmiana – rzuciła, odgarniając ciemne włosy z oczu. – Witaj, żegnaj, witaj – nowe życie. I żegnaj, ciągle żegnaj.

Mimo dręczącego ją smutku wiedziała, że postąpiła właściwie, sprzedając ranczo. Umowy dzierżawy stanowych pastwisk dawno wygasły, a bez dzierżawy nie sposób było się utrzymać. Na czterech hektarach Suchej Doliny głód cierpiałaby nawet jedna krowa. Ranczo było maleńkim skrawkiem pustyni na najodleglejszym krańcu aglomeracji miejskiej Phoenix. Dom, zapuszczony w tym samym stopniu co ziemia, wymagał gruntownego remontu. Mimo to podatki systematycznie podwyższano, bo okręgowy doradca wycenił ziemię na podstawie ich potencjalnej, a nie rzeczywistej wartości.

Żegnaj, ranczo.

Witaj, kariero w prywatnej bankowości.

Nie lubiła swojej pracy, ale każda jej prośba o przeniesienie spotykała się z grzeczną, acz stanowczą odmową.

Więcej dziewczynie nie trzeba, żeby zacząć myśleć o ucieczce.

Nie jestem już dziewczyną, pomyślała Kayla. Jestem dorosła. Wielu ludzi nie lubi swojej pracy, ale nie zwracają na to uwagi i pracują dalej.

– Pomyśl o przyszłości jak o wyprawie na inny kontynent – powiedziała głośno – gdzie wszystko jest nowe i niezbadane.

Praca prywatnego doradcy bankowego bywała fascynująca, ale nie stłumiła w Kayli zamiłowania do podróży.

W takim razie nie myśl o nowych kontynentach i o podróży dookoła świata. Jesteś już dorosła i masz dorosłe obowiązki.

Kayla usiadła na fotelu kierowcy, zabezpieczyła plik dokumentów, żeby nie ześlizgnęły się z siedzenia pasażera, spojrzała na czek przypięty do dużej teczki. Zajmując się prywatną bankowością, miała do czynienia ze znacznie większymi kwotami na czekach, lecz żaden z nich nie należał do niej. Pieniądze klientów były ich pieniędzmi; jeśli w ogóle o nich myślała, były dla niej po prostu liczbami, które należało przemieścić z jednego miejsca na inne.

Czek przypięty do teczki był jej – dwieście czterdzieści sześć tysięcy czterysta siedem dolarów.

Dokładnie.

Bezwiednie spojrzała na zniszczony plecak pod siedzeniem pasażera. Mogłabym pojechać w każde miejsce na świecie, pomyślała. Ale pieniądze kiedyś się skończą. A wtedy zostanę z niczym.

To była całkiem pokaźna suma, lecz krwiożerczy rynek nieruchomości Phoenix połknie ją w całości i nawet nie czknie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin