Latro - 1 - Żołnierz Z Mgły.doc

(1285 KB) Pobierz

 

ŻOŁNIERZ Z MGŁY

 

Nazywam się Latro. Nie wolno mi o tym zapominać. Lekarz mówił, że zapominam bardzo szybko z powodu rany, którą odniosłem w bitwie. Nadał jej imię, jak człowiekowi, nie pamiętam jednak tego imienia. Mówił, że muszę nauczyć się zapisywać tyle, ile zdołam, aby odczytywać to, kiedy już zapomnę. Wtedy właśnie dał mi ten zwój i ten rysik z metalu, z którego robi się paski do proc.

Napisałem coś na piasku na próbę. Ucieszył się, że umiem pisać. Powiedział, że większość żołnierzy nie umie. Chwalił też kształt moich liter, chociaż niektóre z nich nie były mu znane. Potem ja trzymałem lampę, on zaś napisał coś po swojemu. Dziwnie mi to wyglądało.


GENE WOLFE

ŻOŁNIERZ Z MGŁY

Przełożył

Marek Michowski

 

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

GDAŃSK 1992


Tytuł oryginału

Soldier of the Mist

 

Redaktor

Bogumiła Szachnowska

 

Wiersze tłumaczyli:

- Pod ręką mam w kołczanie wiele jeszcze strzał... - Stefan Srebrny

- Dziś jakiś Trak się chlubi mą tarczą... - Stefan Srebrny

- Ale nie czekaj spokojnie... - Seweryn Hammer

- Z trzema setkami po dziesięć tysięcy... - Seweryn Hammer

- Pomnik sławnego, to jest Megistiasa... - Witold Klinger

- Zanieś, wędrowcze, tę wieść... - Witold Klinger

 

Foto:

© STILLS

 

Opracowanie graficzne

Maria Dylis

 

Copyright © Gene Wolfe 1986

© Copyright for the Polish edition

by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

GDAŃSK 1992

 

Printed and bound in Great Britain

 

Wydanie I

 

ISBN 83-85432-77-9


Książkę tę

poświęcam

z najgłębszym szacunkiem i przywiązaniem

Herodotowi z Halikarnasu


Naprzód rozgorzała walka o mur z tarcz. Gdy ten runął, wybuchła już zacięta bitwa, aż przyszło do boju wręcz, koło samej świątyni Demetery...

Herodot


Akcja tej książki, choć wymyślona, oparta jest na rzeczywistych wydarzeniach roku 479 p.n.e.



PRZEDMOWA

Jakieś dwa lata temu w suterenach Muzeum Brytyjskiego znaleziono za kolekcją rzymskich lir urnę zawierającą zwoje papirusowe, najwidoczniej nie używane. Muzeum zatrzymało urnę, pozbyło się natomiast zwojów, które katalog Sotheby’ego wymienia jako: „Poz. 183. Kilka czystych zwojów papirusowych, zapewne zapas egipskiego właściciela składu materiałów piśmiennych”.

Zwoje, przeszedłszy kilkakrotnie z rąk do rąk, stały się własnością pana D. A, handlarza dzieł sztuki i kolekcjonera z Detroit. Wpadł on na pomysł, że w drążkach, na których zwinięte były papirusy, coś mogło zostać ukryte, i kazał je prześwietlić. Prześwietlenie wykazało, że drążki są z litego drewna, ujawniło też jednak na przyklejonych do drążków zwojach - tzw. protokollon - linię po linii drobnego pisma. Czując, że jest na progu odkrycia o dużym znaczeniu, obejrzał zwoje pod lupą i przekonał się, że wszystkie są obustronnie pokryte drobnym szarym pismem, które pracownicy muzeum i Sotheby’ego wzięli najwyraźniej za brud. Analiza spektrograficzna wykazała, że narzędziem pisarskim był zaostrzony „ołówek” z metalicznego ołowiu. Wiedząc o moim zainteresowaniu językami martwymi, właściciel zwojów poprosił mnie o sporządzenie niniejszego tłumaczenia.

Oprócz krótkiego akapitu w niezłej grece, pierwszy zwój zapisano archaiczną łaciną, bez interpunkcji. Autor, który sam siebie nazywa „Latro” (słowo to może oznaczać rabusia, rozbójnika, strażnika przybocznego bądź najemnika), miał fatalną skłonność do robienia skrótów - właściwie rzadkością jest znalezienie najkrótszych nawet słów napisanych w całości; możliwość błędnego odczytania jest więc oczywista. Czytelnik winien pamiętać, że wszystkie znaki przestankowe pochodzą ode mnie, w kilku przypadkach dodałem wynikające z tekstu szczegóły oraz pełne brzmienie rozmów, podanych w streszczeniu.

Dla ułatwienia lektury podzieliłem dzieło na rozdziały, przerywając - o ile było to możliwe - w miejscach, w których Latro przestawał pisać. Pierwszych słów każdego rozdziału użyłem jako jego tytułu.

W kwestii nazw miejscowości poszedłem za przykładem autora, który czasem zapisywał je tak, jak je słyszał, ale daleko częściej przekładał ich znaczenie. „Wieżowe Wzgórze” - to prawdopodobnie Korynt, „Długie Pobrzeże” - to zapewne Attyka. W kilku przypadkach Latro jest niewątpliwie w błędzie. Wygląda na to, że słyszał, jak mówiono o kimś milkliwym, że ma lakoński sposób bycia (greckie lakonismos), i wywnioskował z tego, że Lakonia znaczy „Kraj Milczenia”. Wielu niedouczonych mówców jego czasów popełniało ten sam błąd co Latro, wywodząc pochodzenie nazwy głównego miasta tego kraju od słowa „powróz” (greckie sparton). Wydaje się, że Latro ma pewną wiedzę o językach semickich i że mówi po grecku całkiem płynnie, ale czyta słabo, albo i wcale.

Byłoby może celowe powiedzenie kilku słów o kulturze ludzi, wśród których znalazł się Latro tuż po rozpoczęciu pisania. Ludzie ci nie częściej nazywali siebie Grekami, niż robią to dziś członkowie narodu, który nazywamy greckim. Nie przywiązywali - według naszych pojęć - wagi do stroju, chociaż w większości miast uważano, że kobieta nie powinna pokazywać się nago publicznie, co często czynili mężczyźni. Nie jadano śniadań, chyba że ktoś spędził noc na pijaństwie. Przeciętny Grek wstawał o świcie i zjadał swój pierwszy posiłek w południe; drugi posiłek jedzono wieczorem. W czasie pokoju nawet dzieci piły wino rozcieńczone wodą, w czasie wojny zaś żołnierze narzekali, ponieważ wolno im było pić wyłącznie wodę i często chorowali z tego powodu.

Przestępczość w Atenach („Myśli”) była wyższa niż dziś w Nowym Jorku. Prawo, które zakazywało kobietom wychodzenia samotnie z domu, miało na celu ochronę ich przed napaścią. Wystarczającą eskortę stanowiła inna kobieta, a nawet dziecko. Pokoje na parterach domów nie miały okien, a złodziei nazywano „burzymurkami”. Wbrew nowożytnej legendzie prawdziwy homoseksualizm był potępiany i stanowił rzadkość, mimo że biseksualizm był akceptowany i rozpowszechniony. W ateńskiej policji służyli barbarzyńscy najemnicy, których chętnie zatrudniano, bo Greków łatwiej było przekupić. Ich biegłość w posługiwaniu się łukiem bywała przydatna przy zatrzymywaniu podejrzanych.

Chociaż prawa i zwyczaje były w greckich miastach-państwach o wiele bardziej zróżnicowane, niż większość uczonych skłonna jest przyznać, ożywiona wymiana handlowa wpływała na ujednolicenie pieniądza i jednostek miar. Za obola, zwanego potocznie „splunięciem”, można było kupić prosty posiłek. Wioślarzom na okrętach wojennych płacono dwa do trzech oboli dziennie. Żywiono ich jednak, oczywiście, z zapasów okrętowych. Sześć oboli składało się na drachmę (garść), drachma zaś stanowiła dzienną zapłatę wyszkolonego najemnika (z własnym ekwipunkiem) albo zapłatę za noc z jedną z dziewcząt Kalleos. Złoty stater miał wartość dwóch srebrnych drachm. Monety dziesięciodrachmowe, najpospolitsze, nazywano „sowami” - od rysunku na rewersie. Sto drachm składało się na minę; sześćdziesiąt min na talent - około pięćdziesięciu siedmiu funtów złota albo osiemset funtów srebra.

Talent był również jednostką wagi - około pięćdziesięciu siedmiu funtów. Najczęściej używaną miarą odległości był stadion - około dwustu metrów.

Obrońcy człowieczeństwa akceptują instytucję niewolnictwa, zdając sobie sprawę, że alternatywą dla niej byłaby eksterminacja. My, którzy widzieliśmy zagładę Żydów europejskich, nie powinniśmy potępiać pochopnie niewolnictwa. Niewolnikami zostawali głównie jeńcy wojenni. Niewolnik najwyższej klasy mógł kosztować i dziesięć min, czyli równowartość trzydziestu sześciu tysięcy dolarów. Ceny były jednak w większości o wiele bardziej umiarkowane.

Gdyby poprosić przeciętnie oczytanego Amerykanina o wymienienie pięciu sławnych Greków, odpowiedziałby zapewne: - Homer, Sokrates, Platon, Arystoteles i Perykles. Krytycy Latro winni przypomnić sobie, że kiedy pisał, Homer nie żył już od czterystu lat, a nikt jeszcze nie słyszał o Sokratesie, Platonie, Arystotelesie ani o Peryklesie. Słowo „filozof jeszcze nie weszło w użycie.

W starożytnej Grecji sceptykami nazywano myślicieli, nie zaś prześmiewców. Nowożytny sceptyk powinien zauważyć, że Latro opisuje Grecję tak, jak ją opisywali sami Grecy. Goniec wysłany przez Ateńczyków do Spartan z prośbą o pomoc przed bitwą pod Maratonem, spotkał na drodze bożka Pana i po powrocie złożył dokładne sprawozdanie z rozmowy z nim ateńskiemu zgromadzeniu ludowemu. Spartanie, którzy dobrze pamiętali, kto włada ich krajem, odmówili wymarszu przed pełnią księżyca.


CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ I

Czytaj to każdego dnia

Piszę o tym, co zdarzyło się przed chwilą. O świcie wszedł do namiotu lekarz i spytał, czy go sobie przypominam. Kiedy odpowiedziałem, że nie, wyjaśnił mi wszystko. Dał mi ten zwój i ten rysik z metalu, z którego robi się pociski do proc, a który pozostawia ślad, jakby był z wosku.

Nazywam się Latro. Nie wolno mi o tym zapominać. Lekarz mówił, że zapominam bardzo szybko z powodu rany, którą odniosłem w bitwie. Nadał jej imię, jak człowiekowi, nie pamiętam jednak tego imienia. Mówił, że muszę nauczyć się zapisywać tyle, ile zdołam, aby odczytywać to, kiedy już zapomnę. Wtedy właśnie dał mi ten zwój i ten rysik z metalu, z którego robi się pociski do proc.

Napisałem coś na piasku na próbę. Ucieszył się, że umiem pisać. Powiedział, że większość żołnierzy nie umie. Chwalił też kształt moich liter, chociaż niektóre z nich nie były mu znane. Potem ja trzymałem lampę, on zaś napisał coś po swojemu. Dziwnie mi to wyglądało. Lekarz pochodzi z Kraju Rzeki.

Pytał mnie, jak się nazywam, ale wypadło mi to z pamięci. Pytał, czy pamiętam wczorajszą rozmowę z nim. Nie pamiętałem. Mówił, że rozmawiał ze mną kilka razy, ale kiedy znów przychodził, nie pamiętałem o niczym. Jacyś żołnierze powiedzieli mu, że nazywam się „Latro”. Spytał, czy pamiętam swój dom. Opowiedziałem mu o naszym domu i o strumieniu, śmiejącym się wśród kolorowych kamieni. Opisywałem mu matkę i ojca, tak jak ich widzę oczami wyobraźni, ale gdy spytał mnie o ich imiona, umiałem powiedzieć tylko „Matka” i „Ojciec”. Powiedział, że uważa te wspomnienia za bardzo dawne, sprzed dwudziestu albo i więcej lat. Spytał, kto nauczył mnie pisać, ale nie umiałem mu odpowiedzieć. Potem dał mi te przedmioty.

Siedzę przy zasłonie namiotu. Zapisałem już wszystko, co zapamiętałem z jego słów, napiszę więc o tym, co widzę. Będę mógł później wybrać z moich zapisów to, co może mi się przydać.

Widzę błękitny przestwór nieba. Słońce nie wzniosło się jeszcze ponad namioty. Namiotów jest bardzo wiele. Jedne są skórzane, inne płócienne. Większość wygląda zwyczajnie, ale widzę też jeden obwieszony chwościkami z jaskrawo barwionej wełny. Niedługo po odejściu lekarza jacyś ludzie, krzycząc, przejechali obok na czterech opornych wielbłądach, kroczących na sztywnych nogach. Właśnie wracały obładowane, obwieszone takimi samymi czerwonymi i niebieskimi chwościkami, wzbijając pył, gdy ich poganiacze zmuszali je biciem do biegu.

Żołnierze przechodzą śpiesznie obok mnie, czasem biegnąc, nie uśmiechając się. Większość z nich to niscy, krzepcy, czarnobrodzi ludzie. Noszą spodnie i wyszywane turkusowe i złote kaftany na łuskowych pancerzach. Nadszedł ktoś niosący włócznię ozdobioną złotym jabłkiem. Z nim pierwszym wymieniłem spojrzenia, zatrzymałem go więc i spytałem, czyja to armia.

- Wielkiego Króla - odpowiedział, a potem kazał mi usiąść i pośpieszył dalej.

Głowa wciąż jeszcze mnie boli. Moje palce często błądzą po opatrunku, chociaż lekarz zakazał dotykania go. Nie będę tego robił, bo trzymam w ręku ten rysik. Czasem wydaje mi się, że oczy przesłania mi mgła, której słońce nie może rozproszyć.

Znów piszę. Oglądałem miecz i zbroję ułożone przy posłaniu. Był tam hełm - przedziurawiony w miejscu, gdzie odniosłem ranę, Falcata i dwie blachy - na pierś i na grzbiet.

Wydobyłem Falcatę z pochwy i, chociaż jej nie poznałem, ona poznała moją rękę. Inni ranni wyglądali na przestraszonych, schowałem więc miecz do pochwy. Nie rozumieją mnie ani ja ich.

Po tym jak napisałem ostatnie słowa, przyszedł lekarz. Spytałem go, gdzie zostałem zraniony. Powiedział, że przy świątyni Matki Ziemi, gdzie armia Wielkiego Króla walczyła z armią Myśli i Powroźników.

Pomagałem złożyć nasz namiot. Mamy muły do niesienia noszy z tymi, którzy nie mogą chodzić. Lekarz powiedział, że muszę trzymać się innych, a gdybym się odłączył, mam szukać jego łaciatego muła albo jego sługi, który ma tylko jedno oko. „Ten, który przewozi zmarłych”- pomyślałem. Powiedziałem, że mogę nieść ten zwój i nosić na sobie okrągłe blachy i miecz przy pasie. Mój hełm można by sprzedać, bo jest z brązu, ale nosić go nie chcę. Załadowano go razem z posłaniem.

Odpoczywamy nad rzeką. Piszę to, chłodząc w jej nurcie stopy. Droga na przestrzeni wielu mil czerni się od ludzi Wielkiego Króla. Patrząc na to, nie rozumiem, jak ta armia mogła zostać pobita i po co do niej wstępowałem. Jeśli jest w niej tylu ludzi, że nikt nie zdołałby ich policzyć, to jeden mniej czy jeden więcej nie robi różnicy. Mówi się, że nieprzyjaciel podąża za nami, ale nasza jazda stawia mu czoło. Słyszałem to, kiedy patrzyłem na grupę jeźdźców śpieszących ku tyłowi pochodu - ludzie, którzy to mówili, rozmawiali z lekarzem, tak jak ja to robię, a nie w języku, w którym to piszę.

Jest ze mną czarny człowiek. Ma na sobie skórę jakiegoś cętkowanego zwierzęcia, a ostrze jego włóczni stanowi spiralnie skręcony róg. Czasami mówi coś, ale jeśli nawet go zrozumiałem, zapomniałem, co mówił. Kiedy spotkaliśmy się, pytał na migi, czy widziałem podobnych do niego ludzi. Pokręciłem głową, on zaś chyba to zrozumiał. Teraz zerka ciekawie na litery, które stawiam.

Woda w tej rzece, z której piło tak wielu, była przez jakiś czas zmącona. Teraz znów jest czysta i widzę w niej odbicia - swoje i czarnego człowieka. Nie jestem podobny do niego ani do innych żołnierzy Wielkiego Króla. Wskazałem swoje ramię i włosy, spytałem czarnego człowieka, czy widział kogoś podobnego do mnie. Skinął głową i otworzył jakieś dwa woreczki. W jednym było białe mazidło, w drugim cynobrowe. Pokazał mi na migi, że powinniśmy pójść z innymi, i wtedy zobaczyłem w rzece, za jego ramieniem, jakiegoś człowieka o skórze jeszcze bielszej niż moja. Wziąłem go najpierw za topielca, bo twarz miał zanurzoną w wodzie, uśmiechnął się jednak i skinął mi ręką, wskazując w górę rzeki, dokąd maszerowała armia Wielkiego Króla, zanim pomknął z prądem. Powiedziałem czarnemu człowiekowi, że nie pójdę, bo chcę napisać o tym bielszym ode mnie, rzecznym człowieku, póki jeszcze mogę to zrobić.

Skórę miał białą jak piana, a brodę czarną i kędzierzawą, tak że przez chwilę myślałem, iż utkana jest z rzecznego mułu. Był szeroki w pasie, jak jakiś bogaty weteran, ale był też potężnie umięśniony i rogaty niczym byk. Miał wesołe, zuchwałe oczy - Oczy, które mówiły: Obalę tę wieżę! Wydało mi się, że jego skinienie znaczy, iż spotkamy się ponownie. Nie chcę o nim zapomnieć. Jego rzeka, płynąca ze wzgórz tego kraju do Wody, jest chłodna i spokojna. Napiję się jeszcze i pójdę z czarnym człowiekiem.

Jest wieczór. Wiem, że lekarz dałby mi jeść, gdybym go odnalazł, ale jestem zbyt zmęczony, by daleko chodzić. Pod koniec dnia osłabłem i mogłem jedynie iść wolno. Gdy czarny człowiek usiłował mnie ponaglać, dałem mu do zrozumienia, by szedł dalej sam. Pokręcił głową i zapewne obrzucił mnie wyzwiskami, a na koniec machnął włócznią, jakby chciał mnie zdzielić drzewcem. Wyciągnąłem Falcatę. Opuścił włócznię i podbródkiem - to jego sposób wskazywania - dał mi znak, bym spojrzał wstecz. Tam, w oślepiającym słońcu, tysiące jeźdźców przebiegało równinę. Ich cienie i kłęby pyłu były lepiej widoczne niż oni sami. Jakiś ranny w nogę żołnierz, któremu jeszcze trudniej było chodzić niż mnie, powiedział, że procarze i łucznicy, z którymi wojują jeźdźcy, są niewolnikami Powroźników i że gdyby ktoś, kogo nazwał po imieniu, był jeszcze na tym podsłonecznym świecie, uderzylibyśmy na nich. Wydało mi się jednak, że boi się on Powroźników.

Czarny człowiek rozpalił ognisko i poszedł poszukać czegoś dc zjedzenia. Czuję, że nie wzmocni mnie to i że jutro umrę - nie z rąk tamtych niewolników, ale padając nagle, obejmując ziemię, naciągając ją na siebie niby płaszcz. Ci żołnierze, których mogę zrozumieć, mówią o bogach, przeklinając ich i przeklinając innych - a często i nas - w ich imieniu. Wydaje mi się, że kiedyś znałem jakichś bogów i oddawałem im cześć, stojąc przy boku matki przed spowitą winoroślą kapliczką jakiegoś bożka. Jego imię wypadło mi z pamięci. Zresztą, nawet gdybym umiał go przywołać, nie przybyłby chyba na wezwanie. Ten kraj musi leżeć bardzo daleko od jego kapliczki.

Nazbierałem drewna i wrzuciłem do ognia, by mieć światło dc pisania. Nie wolno mi zapomnieć niczego, co się zdarzyło. A przecież nadejdzie mgła i wszystko to przepadnie, aż do chwili kiedy przeczytam to, co teraz piszę.

Poszedłem nad rzekę i powiedziałem:

- Oprócz ciebie, nie znam innych bogów. Jutro umrę i pogrążę się w ziemi, tak jak inni umarli. Proszę cię jednak o pomyślność dla tego czarnego człowieka, który był mi więcej niż bratem. Oto mój miecz, omal go nim nie zabiłem. Przyjmij tę ofiarę. - Potem rzuciłem Falcatę w wodę.

Natychmiast pojawił się rzeczny człowiek, unosząc się z ciemnego nurtu i bawiąc się moim mieczem, podrzucając go w dłoniach i znów chwytając - czasem za rękojeść, czasem za ostrze. Były z nim dwie dziewczyny, które mogły być jego córkami. Kiedy bawił się mieczem, starały się porwać mu go. W blasku księżyca wszyscy troje lśnili jak perły.

Po chwili rzucił mi Falcatę pod nogi:

- Gdybym mógł, uzdrowiłbym cię - powiedział. - Nie jest to w mojej mocy, chociaż są mi posłuszne drewno, stal, ryby i jęczmień, i pszenica. - Jego głos był jak szum wielkich wód. - W mojej mocy jest zwrócić w dwójnasób to, co mi ofiarowano. A zatem odrzucam na mój brzeg twój sierp, naostrzony w mojej rzece. Nie oprze mu się drewno ani brąz, ani żelazo, i nie zawiedzie cię on, dopóki ty go nie zawiedziesz.

Gdy to powiedział, znów pogrążył się w wodzie z córkami - jeśli nimi były. Podniosłem Falcatę, chcąc obetrzeć ostrze, było jednak suche i gorące. Potem wrócił z chlebem i mięsem czarny człowiek i długo opowiadał mi na migi, jak je ukradł. Zjedliśmy i teraz śpi.


ROZDZIAŁ II

We Wzgórzu

Stoimy obozem. Wiele już zapomniałem z tego, co się wydarzyło, odkąd widziałem Szybkiego Boga. Prawdę mówiąc, zapomniałem o tym widzeniu i wiem tyle, ile przeczytałem w tym zwoju, w którym piszę.

Wzgórze jest bardzo piękne. Stoi tu wiele marmurowych budowli i jest wspaniały rynek. Mieszkańcy są jednak wystraszeni i rozgniewani na Wielkiego Króla, że nie został tu z większymi siłami. Walczyli po jego stronie, pewni, że pokona armię Myśli i Powrozu, chociaż mieszkańcy tamtych miast są tak samo synami Hellena jak oni. Mówią teraz, że mieszkańcy Myśli nienawidzą nawet ich imienia i że spustoszą ogniem ich ulice, tak samo jak Wielki Król spustoszył ulice Myśli. Mówią też - słyszałem to na rynku - że chcą zdać się na łaskę Powroźników, ale Powroźnicy nie wiedzą, co to łaska. Chcieliby, byśmy tu pozostali, mówią jednak, że wkrótce odejdziemy, oni zaś zostaną pod osłoną swoich murów i swoich wojowników, z których najlepsi - ich Święty Hufiec - zginęli. Chyba mówią prawdę. Słyszałem już pogłoski, że jutro zwijamy obóz.

Jest tu wiele gospód, nie mamy jednak pieniędzy, śpimy więc poza murami - czarny człowiek i ja - z żołnierzami Wielkiego Króla. Żałuję, że nie opisałem wyglądu lekarza, kiedy zaczynałem to pisanie, bo teraz nie mogę go odnaleźć wśród takiego mnóstwa ludzi. Jest tu wiele łaciatych mułów i niemało jednookich ludzi, ale żaden z tych jednookich nie chce przyznać, że jest sługą lekarza. Większość ludzi nie chce ze mną rozmawiać. Widząc mój opatrunek, myślą, że chcę prosić o jałmużnę. Nie chcę żebrać, a jednak jedzenie tego, co zdobywa czarny człowiek - jak to robiłem dotąd - wydaje mi się mniej honorowe.

Dziś rano próbowałem, tak jak on, zdobyć na rynku coś do zjedzenia, on jednak jest o wiele zręczniejszy. Wkrótce pójdziemy na inny rynek. Mam ustawiać się między nim a właścicielami kramów, jak to robiłem rano. Ci ludzie mają oczy otwarte, zadanie jest więc trudne, on jednak jest bardzo sprytny i często mu się udaje, mimo przeszkód. Nie wiem, jak to robi, bo zakazywał mi przyglądać mu się.

Piszę te słowa w świątyni Lśniącego Boga na agorze - wielkim rynku Wzgórza, gdy czarny człowiek opowiada coś na migi, a pozostali spierają się o coś. Tyle się wydarzyło, odkąd ostatnio pisałem - i tak trudno pojąć, co to wszystko znaczy - że nie wiem, od czego zacząć.

Kiedy zjedliśmy pierwszy posiłek i chwilę odpoczęli, poszliśmy - czarny człowiek i ja - na inny rynek, na agorę w środku miasta. Sprzedaje się tu kosztowności i złote, i srebrne puchary, a nie chleb, wino, ryby i figi. Stoi tu wiele pięknych budowli z kolumnami z marmuru, jest też nawierzchnia z kamiennych płyt, całkiem jakby już było się we wnętrzu którejś z tych budowli.

Pośród tłumu kupującego i sprzedającego wznosi się fontanna, a w środku tej fontanny, oblewany wodą z niej marmurowy posąg Szybkiego Boga.

Rozpoznawszy go z opisu w zwoju, ruszyłem ku niemu, biorąc posąg za samego Szybkiego Boga i wzywając jego pomocy. Wokół nas zgromadziło się przynajmniej ze stu ludzi. Niektórzy byli - tak jak my - żołnierzami Wielkiego Króla, większość jednak stanowili obywatele Wzgórza. Padało wiele pytań, a ja odpowiadałem, jak umiałem. Zjawił się czarny człowiek, prosząc gestami o pieniądze. Miedź, brąz i srebro sypnęły się do jego rąk, tyle monet, że musiał w końcu przestać je przyjmować i wsypał je do torby, w której nosił swoje rzeczy.

To zrobiło złe wrażenie i niewiele już potem dawano, podeszli natomiast jacyś ludzie z pierścieniami na palcach i mówili, że powinienem udać się do Domu Słońca, a gdy czarny człowiek nie chciał, oświadczyli, że Słońce jest uzdrowicielem i wezwali do pomocy kilku żołnierzy Wzgórza.

Tak więc wprowadzono nas do wnętrza jednej z najpiękniejszych budowli, której kolumny stały na wielu szerokich stopniach. Kazano mi klęknąć przed Pytią, która siedziała na trójnogu z brązu. Ludzie z pierścieniami długo rozmawiali ze szczupłym kapłanem, który wiele razy, na różne sposoby, powtarzał im, że Pytia nie przemówi w imieniu boga, póki nie zostanie złożona ofiara.

W końcu jeden z noszących pierścienie posłał dokądś swego niewolnika i kiedy poczekaliśmy jeszcze trochę - a wszyscy ci upierścienieni opowiadali, co kto wiedział o bogach i co im opowiedzieli ich ojcowie, dziadowie i stryjowie - niewolnik wrócił, prowadząc małą niewolnicę, wzrostem sięgającą mi do pasa.

Potem jej właściciel mówił o niej bardzo pochlebnie, zwracając uwagę na jej piękną twarz i zaręczając, że umie ona czytać i że nie zna jeszcze mężczyzny. Zdziwiło mnie to, bo sądząc po spojrzeniach, jakie rzucała na niewolnika, który ją przyprowadził znała go i nie lubiła. Spostrzegłem, że szczupły kapłan wierzy temu upierścienionemu nie więcej niż ja, a zapewne mniej.

Wysłuchawszy go, odprowadził niewolnicę na bok i pokazał jej wykute w murze litery. Nie były takie, jak te, które tu stawiam, było to jednak prawdziwe pismo.

- Przeczytaj mi, dziecko, te słowa o bogu, który ukazuje przyszłość. - polecił - Czytaj głośno o bogu, który uzdrawia i wypuszcza szybkie strzały śmierci! - Niewolnica przeczytała płynnie i z wprawą:

 

Tu Leto syn, co gra na lirze,

Wyjawia przyszłość w ognia wirze.

Uzdrawia, nadzieję dając

Tym, co w przybytku klękają.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin