3. Vado mori.doc

(122 KB) Pobierz
part III

part III

 

Vado mori (łac. zwycięstwo śmierci nad stanami, urzędami, oraz wszystkim, co żyje)

 

 

 

Pewnego dnia chomik zniknął z kieszeni właściciela w jakiś nieznany i niewątpliwie podejrzany sposób. Właściciel szukał go wszędzie, nawoływał i wabił, ale nigdzie nie mógł znaleźć swojego zwierzaka. Zmęczony poszukiwaniami i domysłami, oscylującymi wokół chomika, który najpewniej bezwstydnie zmienił sobie pana i odszedł z nim, właściciel wrócił do domu i zastał tam swoją jedyną własność. Własność była w okropnym stanie, zmierzwione futerko, poranione łapki i naderwane ucho stanowiły tylko preludium do wyliczanki ubytków na zdrowiu i wyglądzie chomika.

"Gdzie byłeś?" spytał właściciel, nie starając się brzmieć ani łagodnie ani spokojnie. "Nie wolno ci tak uciekać."

"Całe szczęście." odparł chomik i bez dalszych wyjaśnień wlazł do kieszeni właściciela, gdzie zapadł w głęboki sen zmęczonego życiem stworzenia.

Następnego dnia właściciel dowiedział się, że któryś z innych właścicieli chciał chomika ukraść, ale ten wygryzł mu dziurę w kurtce i uciekł, wracając do swojego prawowitego pana. Właściciel nie miał pojęcia, czemu akurat on jest 'prawowity', ale nie roztrząsał tego. Chomik wrócił, to było najważniejsze.

W przeciągu tygodnia wszyscy znajomi właściciela odkryli, że mają tak porwane, zniszczone kieszenie, że nie ma sensu ich naprawiać. Właściciel postanowił zadbać o to, żeby incydent się nie powtórzył i usunął wszystkie potencjalne zagrożenia. Wiedział, że nawet w razie kolejnej kradzieży, chomik do niego wróci, ale wolał się upewnić.

 

 

Chuchaczkowe Bajki na Dobry Dzień

 

 

 

 

 

Pewnego dnia, gdy Grimmjaw wrócił z patrolu, ustalając ze Scotchem termin następnej wyprawy do kuchni Aizena po posiłek dla Hanatarou, stała się rzecz nie tyle niespodziewana, co zapierająca dech w piersiach. Yamada zniknął ze swojej celi. Grimmjaw przez dobre parę chwil gapił się rozszerzonymi oczyma na puste posłanie, na którym zwykle siedział bądź leżał jego zwierzak. Scotch jęknął i uchylił się przed ciosem, który Jyagajaq na ślepo wymierzył mu w okolice żołądka.

"Chomik! Chomik! Cholera, gdzie jesteś? Chomik!"

Ale Chomika nie było nigdzie, ani w ukrytych wnękach celi, ani w kwaterze Grimmjawa, ani w pobliskich korytarzach. Nigdzie go nie było. A to oznaczało jedno. Grimmjaw przemknął przez krużganki warowni, klnąc w głos i wymachując mieczem. Jego kroki dudniły po kamiennych płytach posadzek i granitowych wykładzinach, którymi obłożone były ściany.

"Gdzie on jest!!!" ryknął wielkim głosem, tocząc wściekłym spojrzeniem po sali wspólnej, gdzie stłoczone na ławach arrankary raczyły się jakimś podłej jakości piwem. Po ich nagle pobladłych, skrzywionych twarzach przebiegł grymas zaskoczenia i lęku. Grimmjaw ze świszczącym sykiem wypuścił powietrze przez nos.

"Gdzie on jest!!! Gadać, bo was-imbecyle-powybijam-jeden -po-drugim-jak pluskwy!!! Po raz ostatni pytam GDZIE-ON-JEST?!" wykrzyczane słowa Grimmjawa były podkreślone miarowymi ciosami miecza w najbliżej znajdujące się plecy arrankarów, które z jazgotem odskoczyły od szalejącego Espady. "GDZIE-ON..."

"Przestań się rzucać. To żenujące."

Ulquiorra stał w wejściu do sali wspólnej i przyglądał się połamanym przez Grimmjawa ławom i leżącym na posadzce arrankarom, które nie zdołały umknąć przed jego wymierzanymi na oślep cięciami. Jyagajaq odwrócił się w jego stronę chwiejnie i uniósł miecz, krzywiąc się strasznie.

"Opanuj się, głupcze." oznajmił beznamiętnym tonem Ulquiorra, podchodząc do Grimmjawa ostrożnie, ale też z odpowiednią dozą zdecydowania. "Gdy Aizen się o tym dowie, ukarze cię w pewnością i dobrze zrobi, bo głupiś jak but. Twój Chomik został zabrany przez Yamiego i jego kolegów gdzieś do starych lochów, w południowej części warowni. Tak. Już lepiej? To teraz pędź, bo ci twoje zwierzątko rozerwą na strzępy."

Czerwona mgła powoli zniknęła sprzed oczu Grimmjawa, pozostawiając jedynie wirujące plamki gniewu oraz blady, nieco rozmyty obraz Ulquiorry, stojącego przed nim bez drgnięcia brwi nawet i patrzącego mu bez wahania prosto w twarz.

"To do ciebie nie podobne. Czemu mi pomagasz, Ulquiorra? A jeżeli już pomagasz, to czemu pomimo, że wiedziałeś co robią, pozwoliłeś im zabrać Hanatarou?" zapytał powoli Grimmjaw, wciąż nie opuszczając miecza, ale odzyskując kontrolę nad oddechem i gniewem, który wciąż kotłował się w nim wzburzonymi falami. "O co tutaj w tym wszystkim chodzi, jeżeli mogę wiedzieć?"

Ulquiorra wzruszył ramionami i odwrócił się, podążając spokojnie w kierunku drzwi, ale po napięciu ramion Grimmjaw poznał, że jest gotowy na ewentualny atak.

"To nie mój chomik, nie mam obowiązku się nim zajmować." odpowiedział cicho Ulquiorra i westchnął zaskoczony, gdy Jyagajaq bez dalszych już pytań przepchnął się przez niego do wyjścia i ruszył w stronę starych lochów.

Mógł się, cholera, domyślić, że Yamii coś szykuje! To jak zagadywał, jak śmiał się razem ze swoimi kolegami przy swojej ławie, zerkając wciąż raz po raz na Grimmjawa, to wszystko powinno dać impuls do wzmożonej czujności... Teraz już było za późno, żeby coś z tym zrobić, teraz należało się spieszyć i mieć nadzieję, że Chomik jakoś przeżyje zabawę, jaką mu zgotują te dupki. Zwierzak był dobrze odkarmiony, ostatnio nawet zaczął porządnie sypiać, powinien wytrzymać jakąś dłuższą imprezę z Yamiim i jego durnowatymi koleżkami, żeby ich mór i zaraza, złodziei jednych!!!

Gdy znało się już mniej więcej lokację miejsca kaźni Hanatarou, nie trudno było go znaleźć. Stłumione wrzaski i niskie, rozbawione obrzydliwie śmiechy, dochodziły wprost ze starej, nigdy chyba nie używanej komory tortur i tam Grimmjaw bez namysłu skierował swoje kroki.

"Patrzcie chłopaki! Piszczy całkiem jak dziewczyna!"

"He he, dużo od dziewczyny się przecież nie różni..."

"Zatkajcie go czymś, uszy bolą."

"Teraz ja, odsuń się głąbie... no widzisz co narobiłeś?! Stracił przytomność! Z nieprzytomnym to połowa przyjemności jest!"

Gdy Grimmjaw stanął w odrzwiach komnaty tortur, nie zdziwił go widok rozciągniętego na katowskim stole rozebranego do rosołu, zemdlonego Hanatarou, ale raczej uczucie, które w nim ten obrazek wzbudził. Złość, zazdrość, zaborczość wzburzyły się w nim, zbijając w nierozerwalny, oszołamiający miks. Wysokie, krępe sylwetki Yamiego i jego kolesi zamazały się pod wpływem kolejnej fali wściekłości, która z terkotem przesunęła się po całym ciele Grimmjawa, pozostawiając go dygoczącego z gniewu, uśmiechniętego upiornie i wymachującego raz po raz mieczem, nad niezdarnie próbującymi się bronić nędznikami, który śmieli bez jego pozwolenia gwałcić mu zwierzątko! Jego własne zwierzątko, z trudem hodowane, karmione i pilnowane! Jeżeli Hanatarou zemrze od tego wszystkiego, Grimmjaw był zdecydowany wypruć w brzuchach tych idiotów, którzy ważyli się tknąć jego własność, dodatkowe dziury a potem polać je kwasem. I do diabła z karą, którą za to nałoży na niego niechybnie dowództwo.

Gdy koledzy Yamiego leżeli już pośród swoich własnych poodcinanych kończyn, a Grimmjaw właśnie brał zamach na samego Yamiiego, który w ściągniętych do kolan portkach, najwyraźniej nie miał zbytniej ochoty ani możliwości walczyć, w drzwiach lochu pojawił się Aizen. Nagła cisza zakuła Jyagajaqa w uszy. Opuścił powoli gotowy do zadania ciosu miecz i odwrócił się w stronę swojego twórcy. Gin, stojący za Aizenem, spojrzał na niego ciekawe a potem skupił się na wciąż nieprzytomnym, skrępowanym, leżącym wciąż na stole Hanatarou.

"O. Dorwali w końcu Yamadę. Jaka szkoda."

Aizen spojrzał katem oka na Gina, a ten umilkł posłusznie, ale żmijowaty uśmiech z jego twarzy nie zniknął.

"Czy masz jakieś wytłumaczenie dla swojego czynu, Grimmjaw?" zapytał Sousuke, jakby nie zauważając ani Chomika, ani żelaznych, katowskich zabawek, które sterczały ze stołu, do którego był przywiązany. "Okaleczyłeś cztery arrankary i chyba właśnie powstrzymałem cię od zabicia piątego. Możesz to jakoś wyjaśnić?"

Grimmjaw przymknął oczy, odetchnął głęboko wyrównując oddech i puścił Yamiego, który jedną ręką podtrzymując spodnie, a drugą wciąż zasłaniając twarz, wycofał się pod ścianę, jak najdalej od swojego niedoszłego zabójcy. Po kilku oczyszczających oddechach Jyagajaq odzyskał jaką taką równowagę i spojrzał prosto w łudząco dobrotliwe, inteligentne oczy Aizena.

"Zabrali moją własność. Zgodnie z zasadami, miałem prawo ich ukarać." słowa z jego ust wychodziły poszarpane i kanciaste, ale nie był w stanie panować nad swoim głosem na tyle, żeby wyprać go z wszelkich emocji.

Aizen skinął głową, nadal nie zwracając uwagi ani na podciągającego gacie Yamiego, ani na zemdlonego, obnażonego Chomika. Patrzył Grimmjawowi prosto w oczy, coś, czego Jyagajaq nie znosił, jednocześnie pragnąc jakiejś wyraźniejszej reakcji od tych brązowych, zwodniczo spokojnych ślepiów. Łagodny wzrok krótkowidza, też coś. Z tym swoim łagodnym wzrokiem Aizen wyprodukował armię żywych trupów, usadził ich w zamkniętym wymiarze i żeby się ponownie nie pozabijały z frustracji, nudy czy czego tam jeszcze, stworzy im kodeksy. Parodię praw, panujących w Seireitei. Z jednej strony było to korzystne, gromada nabuzowanych ogólną nienawiścią do świata arrankarów była groźna, z drugiej jednak strony byli zbyt dzicy, żeby uznać jakikolwiek inny kodeks niż prawa rządzące w wilczej watasze.

W tych 'kodeksach' stało, że kradzież jest przestępstwem najgorszym. Gdy złodziej zostanie złapany przez właściciela na gorącym uczynku, ten ma prawo wymierzyć mu od ręki karę. Nie określano jaką, nie było trzeba. Wyżsi rangą mogli zrobić dosłownie wszystko, a niżsi tylko to, na co było ich stać z poziomem duchowej mocy, którym dysponowali. Arrankary nie miały zbyt dużo rzeczy, które mogli nazwać 'własnością', tym bardziej kradzież widziana była jako naprawdę wielkie wykroczenie.

Aizen nie spuszczając wciąż wzroku z Grimmjawa, który już zaczynał zwracać się w stronę Hanatarou, z chęcią rozwiązania go i odziania w coś, żeby gołym tyłkiem nie świecił. Sousuke uśmiechnął się jednym ze swoich sztucznych, ojcowskich uśmiechów, z których słynny był w Seireitei a tutaj, w zamkniętym wymiarze, znaczyły tylko kłopoty. Poważne kłopoty.

"Tak. Pośród arrankarów panują pewne zasady. Sam je stworzyłem, czy właściwie ustaliłem, ponieważ istniały pomiędzy stworzeniami takimi jak wy od zawsze." przytaknął pogodnie Aizen a Gin wydał z siebie dźwięk podobny do zduszonego chichotu. "Jakkolwiek ktoś z Espady, dziesiątki moich wybrańców, nie powinien z tej okazji okaleczać kolegów, którzy są względem niego aż tak niżsi szczeblem, ewentualnie są zbyt zajęci trzymaniem w garści zsuwających się spodni, żeby się bronić. Rozumiem rozgrywki, ale różnica poziomów jest zbyt wielka. W ten sposób przetrzebiłbyś moją armię, Grimmjaw, a na to nie mogę pozwolić."

Kłamstwo, zmełł w ustach Grimmjaw, ale nie odezwał się. Wiele razy widział, jak Aizen bez mrugnięcia okiem unicestwia po dziesięć arrankarów na raz, ponieważ ma zły dzień, albo Gin nie ma ochoty na jakiś bardziej kreatywny seks. Coś w sytuacji musiało Sousuke niezmiernie bawić, że aż postanowił zagrać ojca rodziny i pouczyć moralnie jednego ze swoich ożywionych trupów. Jesteś co prawda, synku, mordercą, ale postaraj się lepiej dobierać ofiary. A jak już kogoś dorwiesz, uważaj, żeby nie zachlapać posadzki, krew cieżko schodzi z marmurów, zwłąszcza ta zaschnięta.

Grimmjaw zmrużył oczy i otworzył usta, żeby wyrazić swoją wątpliwość, ale Aizen już skierował się do wyjścia, zagarniając ramieniem wciąż uśmiechającego się ironicznie Gina.

"Nie będę wyciągał względem ciebie konsekwencji, Jyagajaq. Napadłeś ich, ale byłeś na prawie, zabrali ci własność i nawet, hm, hm, trochę ją podniszczyli. Dostali za swoje. Teraz wracaj do swoich kwater, jesteś uziemiony. Przez następny tydzień nie ma dla ciebie nawet patroli." Aizen uśmiechnął się wąsko, na widok skrzywionej twarzy Grimmjawa. "Będziesz zajmował się swoim zwierzakiem to nie będzie ci się aż tak nudzić, a i do takich karczemnych burd nie będzie dochodzić. Yamii, pozbieraj swoich kolegów i zanieś do kompleksu szpitalnego. Do niczego się już nie nadają, tylko na recykling."

Aizen i Gin opuścili lochy, szeleszcząc jedwabiście swoimi powłóczystymi kimonami i rozmawiając przyciszonymi, wyraźnie zadowolonymi głosami. Grimmjaw zacisnął szczęki i dwoma energicznymi krokami podszedł do stołu, na którym rozciągnięty był jego Chomik. Yamii patrzył na niego bacznie, jakby oczekując ponownego ataku, ale nie zamierzał marnować czasu na tego kretyna. Zajmie się nim później, jak sprawa przycichnie a Aizen przestanie się interesować, co takiego robi Grimmjaw po godzinach. Hanatarou był kompletnie wyłączony ze świata, blady, poobijany na twarzy i brzuchu, wewnętrzne strony ud miał umazane krwią. Cholera. Grimmjaw paroma oszczędnymi ruchami rozwiązał go i zarzucił sobie na ramię, przykrywając swoją kurtką. Już przy drzwiach odwrócił się jeszcze do Yamiego, usiłującego podnieść jakiś zakrwawiony kadłub, coś, co mogło być kiedyś plecami jednego z jego przyjaciół.

"Zbliż się jeszcze raz do moich kwater, Yamii." wymamrotał Grimmjaw z uprzejmym uśmiechem, obnażając wściekle zęby. "Zrobisz mi tym samym przysługę, nie będę musiał nigdzie chodzić, żeby cię zabić."

Yamii wyglądał na kogoś, kto od tej pory będzie omijał szeroki łukiem jakiekolwiek korytarze, którymi chodził Grimmjaw, o kwaterach nie wspominając. Dobrze. Bardzo dobrze. I tak zostanie zabity, w jakiś bardziej rozrywkowy sposób, ale jeszcze nie teraz.

Chomik ocknął się po godzinie, leżąc na łóżku Grimmjawa, na jednym ze swoich przydziałowych koców, które jego pan rozłożył mu, żeby nie pobrudził pościeli. Pierwsze parę chwil był spokojny, a potem chyba wszystko sobie przypomniał, bo zaczął dziwnie chrapliwie oddychać, całkiem jakby nie mógł zrobić porządnego, głębokiego wdechu całą piersią. Jakby się dusił. Jyagajaq przyglądał mu się w milczeniu, siedząc na podłodze koło posłania i opierając brodę na splecionych dłoniach. Rany, które odkrył na ciele Hanatarou, nie były jakoś wybitnie groźne, kilka obtarć, krwiaków, trochę głębszych, ale w sumie nie takich znowu strasznych zadrapań. Właściciel Chomika zdążył wyrwać go z łap Yamiego i jego drabów, zanim całkiem rozpruliby mu tyłek, ale czy nie wyrządzili jakiejś większej szkody organom wewnętrznym Hanatarou, tego nie wiedział nikt.

Yamada łapał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, jego twarz zmarszczona w bezsilnym, żałosnym grymasie, jego oczy czerwone i opuchnięte. Fioletowy siniak, pokrywający niema całą lewą część jego podbródka czerniał z minuty na minutę, rozlany i nierówny. Przykryte płaszczem Ruppi szczupłe ciało zaczęło drgać spazmatycznie i Grimmjaw patrzył się na to zjawisko, jakby nie mogąc zrozumieć, co ono znaczy. A potem przypomniał sobie. Hanatarou płakał. Wsunął się niemal cały pod wymiętą, jasną płachtę płaszcza i płakał, bezgłośnie i rozpaczliwie, tak, że aż te jego drobne ramionka zaczęły podrygiwać.

Grimmjaw westchnął i przewrócił oczyma.

"Ilu zdołało ci to zrobić?" zapytał niecierpliwie, opierając rękę tuż przy zakrytej płaszczem, zapłakanej twarzy Hanatarou. "Ej, kolego, słyszysz mnie?"

"Dwó..ch..." wydusił gdzieś spod przykrycia kiślowaty, rwący się głos, po czym nastąpiła seria potężnych smarknięć.

No, to i tak po mojej pościeli, pomyślał Grimmjaw, ale jakoś nie mógł zmusić się do jawnej, otwartej złośliwości. Zamiast tego oznajmił niskim, udawanie swobodnym głosem w przestrzeń.

"To i tak dobrze. Jak się zawezmą na kogoś, potrafią kluczyć tak długo aż go zdybią, a wtedy liczba dość często przekracza dziesiątkę." poskutkowało. Chlipanie spod płaszcza ustało na rzecz rozpaczliwie tłumionej czkawki.

"To ...wy...się... tutaj... regularnie...?"

Grimmjaw sapnął pogardliwie i spojrzał się złym wzrokiem w sufit.

"Tak, my się tutaj regularnie. Nie wszyscy, ale zdarza się. Zwłaszcza nowym arrankarom. Nazywamy to rozładowaniem napięcia, zwykle po fakcie nikt nie ma zażaleń; każdy zadowolony idzie do swoich kwater i śpi nieco lepiej niż zwykle." spojrzał podejrzliwie na nagle znieruchomiałą pod swoim marnym przykryciem figurkę Chomika, wciąż wydającego z siebie stłumione chlipnięcia. "Przestań już beczeć, bo cię trzepnę! Uratowałem cię przecież, nie? Nie ma co rozpaczać!"

"Za późno!" pisnął Hanatarou, odkrywając się i ukazując Grimmjawowi zaryczaną, coraz bardziej czerwieniejącą twarz. "Uratowałeś mnie...za późno!"

Chyba miał już dość tego miauczącego knypka, który najwyraźniej wciąż nie rozumiał, w jakim miejscu się znalazł. To może i nie było piekło, ale było wystarczająco blisko. Poza tym piekło miało z pewnością więcej atrakcyjnych rozrywek do zaoferowania i było lepiej urządzone, niż warownia Aizena, w której włóczyło się około setki arrankarów, istot nie żyjących i nie umarłych, wyciągniętych z czeluści potępionych jak gotowane ryby garnka. Jacy mogli być? Hollowom, w które przemienili się po swojej pierwszej śmierci zdarto nawet maski, skrywające ich najdziksze, najbardziej barbarzyńskie instynkty, nie mieli nawet gdzie ukryć swoich pragnień i podłych żądzy, więcej, nie mieli nawet czegoś, czym mogliby je zakryć. Aizen właśnie dlatego ich potrzebował, idealne maszyny do zabijania, pełne nienawiści, bez zahamowań, bez wahań, bez serca. Zabrano im nawet maski, za którymi mogliby skryć swoje oblicze, jedynie połowiczne skorupy zakrywały zaledwie cząstkę ich ciemnej, pokręconej, mętnej natury. Natury, dla której w świecie nie było miejsca.

Nawet Aizen to wiedział, dlatego odizolował ich w tej przeklętej warowni, wypuszczając tylko od czasu do czasu na jakiś patrol i misje, jak sforę psów, które, żeby nie straciły umiejętności łowieckich, należało czasem spuścić ze smyczy.

Chomik zatchnął się swoim płaczem i niemal się zadławił, gdy Grimmjaw bez ostrzeżenia złapał go za ramiona i potrząsnął brutalnie.

"Gdyby nie ja, Aizen już dawno albo w przypływie litości i dobrego humoru zabiłby cię sam, albo dał innym arrankarom, które urządziłyby cię znacznie ciekawiej niż tych czterech wymoczków, co to ich poszatkowałem tak, że Yamii nie wiedział, jak ich zebrać z podłogi! Więc waż słowa, ty nędzny Chomiku! Gdyby nie ja, byłbyś już dawno martwy, albo jeszcze gorzej, żyłbyś jako przyjemne popychadło, który każdy przechodzący może zgwałcić albo urwać mu jakąś kończynę, i nikt go za to nie ukaże, ponieważ NIE MA właściciela!!! Ty durny słabeuszu! Nie wyczaiłeś jeszcze, że w tej warowni są dwa prawa? Słowo Aizena i zakaz złodziejstwa?! Ciesz się, że masz tak wyrozumiałego pana jak ja, zamiast mi tutaj wyrzucać, że się spóźniłem, żeby ci ten blady tyłek uratować! Ha! Nie mogłeś się jakoś sam bronić, krzyczeć, cholera, co ty w tym Seireitei robiłeś? Byłeś seks zabawką, z którą każdy mógł sobie pogrywać jak chciał?..."

Urwał, zdyszany, wciąż potrząsając Hanatarou, który z zaciśniętymi powiekami i złożonymi na piersi rękoma pozwalał sobą rzucać, poddając się bez jakiejkolwiek walki.

"Gdyby nie ty, może byłoby ze mną dużo gorzej, ale gdyby nie ty, wcale by mnie tutaj nie było." wyszeptał Hanatarou, gdy Grimmjaw samą siłą woli rozluźnił swój chwyt i pozwolił swojej osłabionej ofierze opaść na posłanie. "To ty mnie tutaj przyniosłeś..."

I po raz pierwszy od bardzo długiego czasu Grimmjaw nie wiedział, co ma odpowiedzieć na takie oskarżenie, wypowiedziane spokojnym głosem osoby, która... umiera. To ostatnie odkrycie trochę nim wstrząsnęło. Przecież jego Chomik nie umierał, miał się całkiem dobrze, ostatnio nawet przestał być taki osowiały i zaczął rozmawiać. Chyba taki, bądź co bądź brutalny, incydent nie załamie go, prawda? Grimmjaw usiadł na łóżku obok leżącego i dyszącego ciężko Chomika, po czym ostrożnie dotknął mu karku. Był rozpalony i spocony. Grimmjaw odchrząknął i przesunął palcem jeden czarny kosmyk włosów Hanatarou z czoła na skroń.

"Hej, przyniosłem cię, bo służę twojemu wrogowi. I gdyby sytuacja powtórzyła się, zrobiłbym to jeszcze raz. Ale teraz nie czas na rozważania etyczno-moralne. Chodź, pomogę ci się umyć."

Przez całą drogę pod prysznice, Grimmjaw opowiadał jak załatwił Yamiego i jego koleżków, oraz jak Aizen dziwnie zareagował na całą zaistniałą sytuację, całkiem jakby miał jakiś plan i zaczynał go wdrażać w życie. Za plecami innych. Dobroduszny, podły manipulator. Tego Grimmjaw już nie powiedział, ponieważ w warowni ściany miały uszy a on i tak miał teraz z Sousuke na pieńku. Nie było sensu ryzykować, zwłaszcza, że Chomik wymagał teraz nieco większej troski.

Hanatarou nie miał siły stanąć sam pod prysznicem, słaniał się i lądował raz po raz na kolanach, więc Grimmjaw z niecierpliwym warknięciem zabarykadował wejście do pryszniców, o czym rozebrał się i sam wstąpił pod ostre, gorące strugi wody. Chomik z początku protestował, ale robił to tak słabo, że można było z powodzeniem zignorować go i zacząć proces 'mycia zwierzaka'. Grimmjaw przesuwał namydloną gąbką po szczupłych, drobnych plecach Hanatarou, od czasu do czasu dotykając mokrą dłonią co głębszej rany, opłukując ją dokładnie i czyszcząc. Starsze blizny po cięciach miecza Gina, niemal zniknęły z boków Yamady, ale na ich miejsce pojawiły się mniejsze i rzadsze, ale bardziej agresywne i bolące. Ślady po brutalności Yamiego. Grimmjaw uśmiechnął się do siebie smętnie. Teraz jeszcze nie, ale prędzej czy później Yamii, ten stary, gruby piernik o móżdżku wielkości orzecha włoskiego, dostanie za swoje, oj dostanie.

Hanatarou przyzwyczaił się dość szybko do dotyku Grimmjawa i poddawał się jego ministracjom, kiwając się sennie przy marmurowej ścianie prysznica. Jego oczy były przymknięte a włosy, przylepione do szyi i ramion, sklejały się w nietypowe, nieco poskręcane pukle. Chomik wyglądał jakby za moment miał usnąć na stojąco, ukołysany przez szum wody, ostrożnie błądzącą po jego ciele gąbkę i ciepło unoszącej się dookoła wodnej pary. Gdy Grimmjaw, trochę jak w transie, pochylił się, żeby przesunąć się w swoich czyścicielskich zapędach na rejony brzuszne Chomika, Hanatarou drgnął.

"Nie... nie... ja już... resztę sam..." wydukał nieskładnie, a Grimmjaw zafascynowany nagle jego zwykle bladą twarzą, na której zakwitły teraz w okolicach kości policzkowych dwie, różowe plamki, bez słów oddał mu gąbkę. Dopiero chwilę później zrozumiał, co zostało powiedziane i niezdarnie zasygnalizowane. No tak. Po tym, co zwierzak przeszedł, lepiej, żeby został sam z tym swoim wstydem i myciem tylnych części, nadużytych przez Yamiego, żeby go pokręciła zaraza.

Grimmjaw wycofał się spod gorących strug prysznicowej, ostrej wody i owinął się ręcznikiem. Odniósł unikalne wrażenie, że Hanatarou zagapił się na dziurę w jego brzuchu i na zejście bioder w uda. Nic dziwnego, Chomik był małym chuchrem z niewypracowanymi mięśniami, to, że podziwiał porządnie zbudowane ciało, nawet, jeżeli należało do arrankara, nie było niczym zaskakującym. Grimmjaw zaczął wycierać się mocno, tak, aż jego nieżywa skóra poczerwieniała lekko. Zabawne, nie musiał oddychać, nie musiał jeść ani spać, ale jego powłoka wciąż ulegała złudzeniu życia, potrafiła się zaczerwienić, zapiec, potrafiła zaboleć. Rzadko, ale zawsze.

Grimmjaw spojrzał znad ręcznika na wciąż stojącego pod prysznicem Hanatarou, na jego obtarcia, rany, na jego zaróżowione policzki. Jego życie było delikatne, dało się to wyczuć. Delikatne i kruche, ale uparte. Pomimo pozorów, niełatwo było mu je wydrzeć. Nagle Grimmjaw pomyślał, że to dobrze, że są takie stworzenia, którym tak ciężko odebrać życie, taki mają do niego pęd, pociąg do bycia, do istnienia. Samo przebywanie z takim stworzeniem sprawiało, że nawet tak ostatecznie martwy trup jak Grimmjaw wydawał się sobie nieco mniej żałosnym bytem.

Gdy Hanatarou wyszedł spod prysznica, parujący gorącem i drżący pod wpływem chłodnego powietrza, Grimmjaw zarzucił na niego ręcznik i płaszcz, którymi owinął go, okręcając trzy razy. Chomik dopiero po paru sekundach zorientował się, że nie jest w stanie się w ten sposób poruszać, ale szybko okazało się, że nie musi. Grimmjaw złapał go za talię i przerzucił sobie przez ramię, klepiąc z rozmachu w chudy tyłek, który nawet w gęstych zawojach materiału, nie przestał być kościsty.

"No, to teraz wracamy. Skonany jestem po tym wszystkim i ty pewnie też, Chomiku."

Hanatarou był w takim szoku, że jego właściciel niesie go na ramionach do swojej sypialni, że bez słowa zgodził się być odtransportowanym z powrotem do pokoju i nawet zjadł całkiem sporą kolację. Kolacja składała się z zielonych ogórków, sera żółtego i razowego chleba. Gin preferował chyba tego lata pożywienie proste i nisko kaloryczne. Dobrze, takie wiktuały było łatwiej podprowadzić z kuchni.

Ale gdy Grimmjaw wstał, żeby zaprowadzić Hanatarou do jego celi, spotkał się z nietypowym u zwierzaka oporem. Czarne, duże ślepia wbiły się w niego i wypalały mu leje w twarzy przerażonym, rozpaczliwym spojrzeniem.

"Nie! Nie! Nie chcę tam być sam!"

Już miał w kilku dosadnych słowach powiedzieć, co myśli o mazgających się, bojących się pozostać w pustym pomieszczeniu shinigami, ale coś go powstrzymało. Może drobne, blade dłonie Chomika, uczepione jego rękawa, a może zdeterminowany, zdecydowany na wszystko ton głosu Hanatarou. Chomik do tej pory nie protestował, nie miał żadnych roszczeń ani nie okazywał zdziwienia tym, jak się go traktuje, po prostu znosił to wszystko z pokorą stworzenia słabego i mniejszego od reszty. Stanowcza reakcja ze strony kogoś aż tak wycofanego w głąb siebie i pogodzonego z wszelkimi niesprawiedliwościami losu, sprawiła, że Grimmjaw zawahał się. Właściwie czemu nie, tej nocy Hanatarou będzie bardziej niż kiedykolwiek wystawiony na odwet czy to Yamiego, czy jego kolegów, lepiej było nie ryzykować. Poza tym, jakby nie patrzeć, zwierzak wiele tego wieczoru przeszedł, był w szoku, a takie kruche, delikatne stworzenia mogą to dość długo odchorowywać. Głupio by było, żeby Chomik Grimmjawa zszedł na zawał serca, słysząc jak w sąsiednim korytarzu gwiżdże jakiś przechodzący właśnie przypadkiem, niższy rangą arrankar.

"Ok, możesz spać tutaj ze mną." burknął niezbyt uprzejmie Jyagajaq, pocierając kark i rozglądając się po swojej sypialni. "Przyniosę ci resztę twoich koców. Śpisz na podłodze, i żadnych sztuczek, ostrzegam. Zamknę drzwi na klucz, ale jeżeli spróbujesz uciec, dorwę cię i zrobię coś gorszego niż byłby w stanie wymyślić ten kretyn Yamii."

Chomik skinął z powagą głową, niepewny czy może się uśmiechnąć i czy nie będzie to odebrane za afront. Cieszył się, to było widoczne. Grimmjaw poczuł znowu dziwne swędzenie w okolicy brzucha, a konkretniej tej cholernej dziury, znamieniu wypalonym na nim i świadczącym o tym, do kogo należy... Jyagajaq zasłonił szybko połami kurtki znienawidzony znak pozostawiony na nim przez Aizena.

Gdy przyszedł z naręczem koców, niezgrabnie zatrzaskując za sobą odrzwia niezbyt celnym kopniakiem, Hanatarou już spał. Na łóżku. Grimmjaw przez chwilę stał jak cep, bez ruchu, zszkowany, obładowany przykryciami, a potem rzucił je i władował się bez pardonu pod kołdry. Chwilę później Chomik przylgnął mu do boku, wciskając gorącą, mokrawą twarz w jego ramię. Cholera, znowu beczał.

"Przestań. Przecież... już nic się nie dzieje, już nic ci nie grozi..." zaczął Grimmjaw, zły na siebie za swoje wahanie i niezgrabność. Nigdy w życiu nikogo nie pocieszał, a już tym bardziej jakiegoś wystraszonego zwierzaka, który wlazł mu do łóżka i teraz bezwstydnie zasmarkiwał mu poduszkę i ramię. "No, daj już spokój, Chomiku... już nikt ci nic nie zrobi, tylko, no... o rany, zamknij się wreszcie, chcę spać."

Ale Chomik nie przestał płakać. Nawet po tym, jak Grimmjaw zamknął oczy i pogrążył się w swoim udawanym, właściwie niepotrzebnym takim istotom jak on, śnie, miał wrażenie, że słyszy urywane chlipanie a spłakana twarz od czasu do czasu przyciska mu się gorącym policzkiem do szyi. Próbował się odsunąć, nie słyszeć, ale nie był w stanie przed tym uciec. Zrezygnowany i zniesmaczony swoim niezdecydowaniem (trzeba było Chomika trzepnąć i kazać siedzieć cicho pod karą śmierci) Jyagajaq uzyskał wreszcie uprawnioną ciemność przed oczyma i pustkę w głowie. Sen nie-sen zagarnął go nad ranem i był o tyle przyjemny, co deprymujący. Leżał z Chomikiem w promieniach stworzonego przez Aizena, nieco zbyt ostrego, twardego słońca a ktoś, nie wiedział kto, obserwował ich zza szpary drzwi. Brązowe, kalkulujące, zimne oczy Grimmjaw rozpoznałby wszędzie, ale tym razem nawet nie zwrócił na nie uwagi. Nie były ważne, nic nie było ważne, tylko bezruch, cisza, dotyk leżącego obok, śpiącego, żywego ciała i fakt, że Chomik wreszcie uspokoił się i przestał płakać.

 

//////////////////////////////////////////////////

 

W ciągu paru następnych dni okazało się, że Yamii uszkodził Chomika poważniej niż się to na początku wydawało. Ubytki na zwierzaku okazały się być nie tylko natury psychicznej, ale i fizycznej. Te ostatnie do tej pory Yamada całkiem nieźle znosił, ale zranienia spowodowane przez Yamiego były dużo większego kalibru niż wszystko, co dotychczas spotkało Chomika w warowni arrankarów. Jyagajaq bez namysłu narażał życie swoich podwładnych, każąc im wykradać z kuchni nawet dania gorące. Aizenowi i Ginowi nie ubędzie, a zwierzątko Grimmjawa miało co dzień ciepły posiłek, żeby rozgrzać się trochę.

Ostatnio Jyagajaq miał niepokojące wrażenie, że Chomikowi jest permanentnie zimno i nie jest to chłód spowodowany brakiem ciepłych ubrań, tylko czymś bardziej... wewnętrznym. Nie rozumiał, nie pamiętał już jak to jest czuć swoje wnętrzności. Wątpił, żeby na to wewnętrzne zimno pomogły Chomikowi jedynie wykradane ze sporym ryzykiem dania gorące, ale nie był w stanie, nie potrafił przedsięwziąć innych kroków.

Krwiak z twarzy zaczął Hanatarou schodzić, ale lewy bok, pokryty pomarańczowo czarnymi siniakami wciąż był opuchnięty i płonął gorączką. Chomik, który, było nie było, znał się na medycynie, stwierdził, że ma połamane żebra i chyba jakiś odłamek kości wszedł mu gdzieś w nie to miejsce, co trzeba. Nie potrafił się sam uleczyć, a Aizen, jakby przewidując następne kroki Grimmjawa, zabronił personelowi medycznemu warowni zajmować się Yamadą pod karą śmierci. Bawił się, ten skurczygnat, żeby go diabli wzięli! Dopiero teraz Grimmjaw zaczynał spostrzegać fragmenty planu Aizena, Sousuke robił eksperyment, na ile nieżywy może przywiązać się do żywego i co będzie w stanie zrobić, żeby owego żywego utrzymać przy życiu.

Normalnie dla samej przyjemności zrujnowania planu Sousuke Grimmjaw sam zabiłby Hanatarou na miejscu, bez wahania. Tak byłoby jeszcze parę tygodni temu, teraz sexta Espada odkrył, że byłby zrobiłby wiele, żeby uratować Chomika. Wiele. Ale rozkazom Aizena by sie nie sprzeciwił. Oczywiście. O to chyba chodziło w chorym eksperymencie twórcy arrankarów, zobaczyć czy przez dziurę w ich powłoce tak naprawdę, do końca i na stałe, uciekła dusza.

Chomik z początku jak zwykle robił dobrą minę do złej gry. Mówił, że sam jakoś dojdzie do siebie, że nie takie rzeczy przeżywał. Grimmjaw nie wątpił, okrucieństwa, którym bywał poddawany Yamada, gdziekolwiek by się nie pojawił, były niezłą szkołą, ale jeszcze nigdy nikt nie uszkodził go naumyślnie i nie przetrzymywał bez pomocy, patrząc jak męczy się, cierpi i powoli gaśnie.

Jak Grimmjaw mógł w ogóle uwierzyć, że Chomik przeżyje u niego dłużej niż dwa miesiące? Przecież to zakrawało na szaleństwo. Istota zamknięta w paru metrach kwadratowych, wychodząc jedynie raz na dzień, pod prysznice, pozbawiona świeżego powietrza i słońca, karmiona z niemałym trudem wykradanymi przez Scotcha daniami z kuchni Aizena, nie miała szans na dłuższe przeżycie. Chyba, że uciekłaby z warowni, a na to Chomik by się nie zdecydował, nawet gdyby był w pełni sił. Teraz jeszcze dodatkowo poobijany przez Yamiego i jego kumpli, chyba nigdy nie posiadający zbyt wielkiego zdrowia Hanatarou, zaczynał powoli, ale nieubłaganie... gasnąć. To nie była nawet śmierć, ta zawierała w sobie fragmenty buntu i spektaklu, dwa elementy, które były Yamadzie tak obce jak obca była dla Grimmjawa czułość we wszelkich wydaniach. A jednak odczuwał ją, nieco stłumioną i niechętną, ale była, skryta gdzieś w dziurze po łańcuchu, znamieniu przynależności do Aizena.

Czasami Grimmjaw nie mógł nawet udawać, że odpoczywa, więc nie chcąc błądzić samotnie po warowni, łaził po swoich kwaterach, sprawdzając bez sensu szczelność wszystkich i tak już zatrzaśniętych okien i zaglądając do śpiącego Chomika, skulonego na swoim posłaniu. Parę razy miał chęć obudzić Hanatarou i przenieść go do siebie, do sypialni, żeby chociaż w taki nędzny sposób oszukać się, że jednak nie jest kompletnie sam i jakieś życie dookoła niego istnieje i ma sens.

Jeszcze się na to nie odważył, ale miał świadomość, że to kwestia czasu i pewnej nocy, zamiast tylko otwierać kraty celi i patrzeć na sen Chomika, weźmie go i przeniesie na swoje łóżko. Nieuchronność tej sytuacji była jasna dla kogoś, kto tak jak Grimmjaw żył walką i unoszeniem się na krawędzi życia i śmierci. Dla takich wojowników jak Espada, specjalne komando Aizena, najmniejsze przeczucia, premonicje przyszłości, były niezwykle ważne i pomagały nadal utrzymać się na powierzchni, nie dać się pokonać, ani presji kolegów ani presji swojego twórcy, który wcale nie ułatwiał sprawy tym swoim podejrzliwym, łagodnym, brązowym spojrzeniem.

Po kilku dniach, które Hanatarou spędził śpiąc i majacząc w lekkiej, ale nieustępliwej gorączce, Grimmjaw bez zbędnych wynurzeń stwierdził, że Chomik poczuje się trochę lepiej, gdy będzie u niego w sypialni i zacznie spać w łóżku swojego właściciela. Wiedział od początku, od kiedy przyniósł sponiewieranego Yamadę z komnaty tortur, że prędzej czy później tak się stanie, ale nie miał mocy tego zmienić. Nie chciał tego zmieniać. Kryjąc się jak szpieg przed kolegami i przed samym sobą, na noc wypuszczał Chomika z celi i zamykał się z nim na klucz. Hanatarou zresztą ani myślał o ucieczce. Z początku był tylko trochę bardziej blady i niepewnie stał na nogach, potem zaczął się trząść i pocić się chorobliwym, gęstym potem stworzenia nie mogącego przemóc choroby. Trwało to tak, nieprzyjemne i niepokojące, aż pewnego dnia Chomik na jakieś pół godziny znienacka stracił przytomność, doprowadzając Grimmjawa do ataku bezsilnej furii. Jyagajaq trzepał swojego zwierzaka po twarzy z zacięciem godnym lepszej sprawy, ale gdy pojął, że nie dobudzi go w ten sposób, położył go tylko na łóżku i siadł obok, gapiąc się w poszarzałą, drobną, wyostrzoną cierpieniem twarz, o delikatnych policzkach i nieco zapadniętych, podbitych na sino oczach.

Gdy Hanatarou się ocknął, została wmuszona w niego potrawka z kurczęcia. Tego dnia został w sypialni Grimmjawa na całe dwadzieścia cztery godziny, ale na pytania, co się z nim dzieje, odpowiadał tylko uśmiechem i milczeniem.

Chomik pozostał w sypialni Grimmjawa, która teraz czasowo przeistoczyła się w jego prywatną celę. Jyagajaq przywykł do tego, że wychodzi ze swoich kwater i wraca, a na jego łóżku siedzi, bądź leży, odziany w za duży, jasny płaszcz zwierzak, i uśmiecha się do niego nieśmiało, jakby czekając na coś... na coś... Nie potrafił o tym myśleć, nie chciał o tym myśleć, ale gdy pewnego wieczoru wrócił z misji, upaprany błotem i zmęczony jak pies, i zobaczył śpiącego spokojnie Hanatarou, z twarzą wtuloną w jego poduszkę, coś się z nim stało.

Skłamałby, gdyby powiedział, że nie przewidywał tego obrotu sprawy już w momencie, gdy urodziłą się mu w głowie szalona myśl posiadania Yamady, Chomika, nieprzystosowanego shinigami o nieskonkretyzowanej specjalizacji. Skłamałby, był dobry w kłamaniu, ale akurat w tej sytuacji nie miał chęci łgać nawet przed samym sobą, nawet dla zapewnienia sobie minilanego, mentalnego komfortu.

Chomik westchnął, gdy Grimmjaw opadł na niego i przycisnął go sobą do łóżka, wdychając głęboko jego zapach, o którym wiedział, że jest, ale nie był go w stanie poczuć. Nie przypuszczał, że w na wpół żywym trupie może ujawnić się taka frustracja i złość z tego powodu. Jakby nie mógł zrobić niczego, co chciał, a chciał właściwie tylko jednej, jedynej, całkiem małej i nieistotnej rzeczy. Chomik leżał pod nim, zaskoczony, ale uległy, patrząc na jego zdenerwowanie i bezsilny gniew. To było tak, jakby chciał poczuć, ale był pozbawiony tej funkcji, jakby chciał złapać zapach, ale nie był w stanie, chciał dotknąć, ale napotykał szklaną barierę. Seks z innymi arrankarami nie nastręczał tylu problemów, był prostym i szybkim zaspokojeniem jakiegoś prymitywnego zachcenia, rozładowaniem nerwów. Tam nie było czasu na wychwycenie zapach, nie było czasu na zauważenie, że nie można tego zrobić, ponieważ jest się cieniem istnienia i nie ma się większości kanałów, którymi istnienie komunikuje się ze światem.

Chomik zamknął posłusznie oczy, wyciągnął ramiona i objął niezgrabnie wciąż leżącego na nim, skołowanego Grimmjawa. Jakby to był jakiś znak, obje poruszyli się i zaczęli najpierw powolny, potem coraz bardziej dziki i rozedrgany taniec. Grimmjaw zafascynowany patrzył na swoje dłonie, błądzące po bladym ciele Hanatarou, z którego jednym ruchem zdarł luźno zawiązany szlafrok, i teraz obserwował chciwie wędrówki swoich palców. Nie czuł nic, ciepła, zimna; nic, tylko gładkość, albo chropowatość, miękkość i twardość. Wystarczy, pomyślał, wgryzając się w nadspodziewanie chętne usta Chomika. Wystarczy, że on czuje. I, że zapamięta.

Było może trochę zbyt gwałtownie i intensywnie, jeżeli patrzeć na kontuzje Hanatarou, ale Grimmjaw nie patrzył. Nie chciał patrzeć. Więcej, sam Chomik zdawał się zapominać, że jest uwięzionym, obitym, zdanym na łaskę mordercy stworzeniem. To tylko sprawiało, że Jyagajaq miał jeszcze większą chęć go posiąść i już na stałe uczynić go swoją własnością. Kto wie, który z nich zginie pierwszy, który z nich odejdzie, cicho i bez śladu. Należało cieszyć się chwilą.

Z początku próbował być trochę bardziej łagodny, ale nie leżało to w jego naturze. Gdy dał sobie spokój z subtelnościami i bezwstydnie zaszarżował prosto w wyginające się pod nim w zadowoleniu ciało, Hanatarou westchnął a jego szczupłe ramiona wygenerowały z siebie na tyle siły, że Grimmjaw zarył nosem wpartym w jego chudą, twarzą pierś. Nie przeszkadzało mu to. Nic mu nie przeszkadzało, jak długo mógł używać tego żywego ciała, sprawiać mu przyjemność, doprowadzać na krawędź rozkoszy, żeby potem ostrożnie, krok po kroku wycofać się i powtórzyć cały proces. Jeszcze raz i jeszcze raz. Jak długo miał nad Chomikiem tą nadspodziewanie przyjemną, ekstatyczną przewagę i władzę, reszta była nieważna. Bawił się przednio, widząc desperację i niezadowolenie Chomika, który chyba nie potrafił docenić kunsztu swojego jednorazowego kochanka, a może po prostu tak mu było spieszno do końca tego dziwacznego, nadspodziewanie namiętnego spotkania, że nie chciał już nic, tylko, żeby Grimmjaw ponownie wznowił swój mocny, niemal brutalny rytm.

W pewnym momencie zatracił się i on, całkiem przestał kontrolować sytuację. Coś tam mówił, bez ładu i składu, a Chomik potakiwał mu, wyciągając swoje ramiona, błądząc nimi gorączkowo po jego plecach i próbując zmusić go do szybszego ruchu, głębszej penetracji, innego ustawienia bioder. Całował go, to pamiętał najlepiej z tego końcowego, szalonego pandemonium ostatnich, spazmatycznych ruchów. Całował Hanatarou, wszędzie, po ramionach, policzkach, po czole, desperacko, trochę tak, jakby się już żegnał. Nie z Chomikiem, ale generalnie z bytem. Z byci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin