Numer.pdf

(629 KB) Pobierz
Microsoft Word - Numer
NUMER
Marcin Wolski
Rozdział I
Zaczęło to się wkrótce po siedemnastych urodzinach Dina, które obchodził razem z
całym kręgiem w jednej z tych uroczych seledynowych sal o miękkich przepuszczalnych
ściągach, pełnych ciepła i poczucia bezpieczeństwa.
W znacznym stopniu za winowajcę można by Uznać Maxa, najweselszego chłopaka z
trzeciego kręgu, wysokiego i muskularnego blondyna, niedościgłego mistrza we wszystkich
grach i testach. Din, podobnie jak większość chłopców, podziwiał kumpla i trochę mu
zazdrościł.
Poza doskonałymi współrzędnymi numerycznymi Max odznaczał się jeszcze jedną
oryginalną cechą — lubił rozmawiać. I to nie o bieżących zabawach, ale o sprawach, które
normalnie przekraczały zainteresowania nastolatka z kręgu szkoleniowego. Nie raz, kiedy
cała grupa relaksowała się przed kolektywnym oglądnikiem, on siadał z przyjacielem w kącie
sali rekreacyjnej (jeśli można mówić o kątach w pomieszczeniu o kształcie czaszy) i zaczynał
dyskusję o kwestiach zupełnie nadobowiązkowych. Tego dnia był czymś szczególnie
zafascynowany:
— Wiesz — powiedział — czasami nie mogę dać sobie rady z moimi myślami.
Zastanawiam się, czy zawsze musi być tak jak jest?
— Nie rozumiem.
— No, czy nie ma innego sposobu życia, jak postępowanie zgodnie z
harmonogramami i chodzenie według współrzędnych? A jeśli ktoś chciałby inaczej? Choćby
tylko po to, żeby spróbować mieć własne zdanie.
— Co to znaczy „własne zdanie"? — dziwił się Din — przecież jeśli działamy
zgodnie z poleceniami naszych wychowawców, według wskazówek Odbiorników
Indywidualnych, wybieramy optymalny wariant postępowania. To Coś, co nazywasz
własnym zdaniem, gdyby nawet mogło istnieć — byłoby po prostu błędem, Szkodliwą
fantazją.
Max przez moment milczał, potem pokręcił głową.
— Tak mówi każdy. I to właśnie mnie zastanawia. Czy aby wszyscy mówią nam
wszystko? Czy nigdy nie zastanawiałeś się, po co istniejemy, dokąd dążymy?
— Na takie pytanie natychmiast możesz dostać odpowiedź OI — Din wskazał na
Indywidualne Odbiorniki kołyszące się na obrożach każdego z chłopców.
— Dziękuję. Otrzymam kryształowo jasną odpowiedź, że życie jest realizacją numeru
w czasie i przestrzeni — zaśmiał się młody sceptyk — będzie to jak zwykle odpowiedź
jednoznaczna, aseptyczna, antykoncepcyjna...
W tym momencie seledynowe oczko Indywidualnego Odbiornika Maxa
spurpurowiało. Zawsze zmieniało barwę, kiedy miał się odezwać głos z pouczeniem,
informacją bądź przestrogą. Tym razem jednak automat musiał się rozmyślić, bo oczko
przygasło, a z głośniczka nie dobiegł nawet najcichszy dźwięk.
Po południu, gdy młodzież wróciła z posiłków w kabinach regeneracyjnych
dostarczających odpowiedniej porcji pastylek i promieniowania, Din daremnie próbował
.wypatrzeć przyjaciela. Max nie pojawił się ani podczas meczu piłki grawitacyjnej (był
znakomitym napastnikiem) ani podczas wieczornej pogadanki.
Nikt z chłopców nie przepadał za swym wychowawcą, suchym, niekontaktowym
osobnikiem sprawiającym wrażenie dodatku do Informatorów, OIów czy Automatów
Edukacyjnych, niemniej kiedy wszystkie próby odszukania przyjaciela zawiodły, Din
podszedł do pedagoga i zapytał o prymusa. Belfer w pierwszej chwili jakby nie dosłyszał,
jego oczy nie zmieniły wyrazu, tylko ledwo dostrzegalnie drgnęły mu szczęki. Chłopak
powtórzył pytanie.
— Gdzie jest Max?
Wychowawca zaczął się dziwnie głęboko zastanawiać, rozglądać i nagle odezwał się
jego Odbiorniczek.
— Został przeniesiony do innej grupy — głos był ciepły, kojący, wiarygodny, z
lekko metalicznym zabarwieniem.
— Czy coś się stało? Jaki był powód tego przeniesienia? I dlaczego tak nagle? —
pytał Din, a ponieważ odpowiedzi nie było, ciągnął dalej: — Chciałbym się dowiedzieć na jak
długo i dokąd go przeniesiono? To przecież mój przyjaciel. Jest godzina czasu wolnego i
chciałbym go odwiedzić.
— Odwiedzin na dziś się nie planuje, pogadamy o tym kiedy indziej, chłopcze —
tym razem odezwał się sam nauczyciel. Poruszył przy tym głową, tak jakby chciał dać znak
nastolatkowi, żeby się oddalił. Din nie miał zamiaru tak szybko rezygnować, ale już otoczył
go wesoły krąg kolegów.
— Chodź prędko! Dają nową, świetną szołowiznę!
Ruszył w stronę oglądników. Śledząc zwariowane przygody serialowych bohaterów
zapomniał o dręczących go pytaniach.
Dwa dni później przypadała pierwsza sobota miesiąca, i jak zwykle szkoła skierowała
go do domu na tak zwaną „dobę familiryzacyjną". Nikt nie przepadał za tym dniem i Din nie
należał do wyjątków. W nauczalni wśród kolegów unosił go nieustanny strumień zabaw z
rzadka zakłócanych jakimiś ćwiczeniami, natomiast w sześcianie mieszkalnym spotykał
dwójkę apatycznych osobników, nazywanych ojcem i matką, z którymi nie łączyło go nic.
— No i jak postępy? — zadawał rytualne pytanie ojciec.
Parę lat wcześniej syn natychmiast zaczynał informować go o aktualnych
współrzędnych numerycznych, ale kiedy podrósł, zauważył, że „stary", cały czas zajęty
śledzeniem programów w oglądniku w ogóle nie czeka na odpowiedź, toteż sam zaczął
szablonowo odbąkiwać — nieźle, jako tako, pomalutku.
Matka była nieco serdeczniejsza, wstawała z pufa, całowała chłopca powtarzając
niezmiennie:
— Jak urosłeś, jak zmężniałeś.
Din obliczył, że gdyby to stwierdzanie odpowiadało prawdzie, w ciągu tych kilku łat
osiągnąłby rozmiary olbrzyma. Nie robił jednak żadnych uwag, tylko dołączał do rodziców i
oddawał się absorpcji trójwymiarowych obrazów przez 24 godziny „familiaryzacji".
Tak więc w sobotni poranek pożegnał się z kolegami, wsiadł do ekspresowej pneumii i
ruszył w stronę rodzinnego sześcianu. Siedząc sam w elastycznym wnętrzu pojemnika
oderwał na moment myśli od turnieju piłki grawitacyjnej (rozgrywanego w komorze ze
sztuczną nieważkością). Znów przypomniał sobie Maxa. Uruchomił Indywidualny Odbiornik,
który mógł również spełniać funkcję wideofonu i wymówił numer ojca przyjaciela. Coś
zachrobotało, po czym metaliczny głos „anioła stróża" począł odpowiadać:
— Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru!
Pneumia, dostarczyła Dina wprost do sześcianu mieszkalnego. Wszedł energicznie
oczekując pocałunku matki i odzywki ojca, ale zamiast tego po raz pierwszy uderzyła go
zdumiewająca cisza. Oglądnik był wyłączony. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów
matka nerwowo spacerowała po pomieszczeniu. W ogóle nie zauważyła przybycia syna.,
— Dzień dobry, mamo!
— A dzień dobry, dzień dobry... — musnęła go ustami.
— Nie powiesz, że urosłem i zmężniałem? — Co?... Aha, tak. rzeczywiście.
Zaskoczony jej psychiczną nieobecnością Din zaczął dopytywać się, czy coś się stało.
Gdzie podział się ojciec? Pytanie było dosyć głupie, bo co mogło stać się. w idealnie
zaprogramowanym świecie. Ale ponieważ matka nie odpowiadała, ponowił je.
— Niedługo powinien być, na pewno niedługo.
Jak gdyby budząc się ze snu stanęła przed chłopakiem i obejrzała go uważnie.
— Robisz się bardzo podobny do Jana. Chyba tylko trochę był niższy, kiedy poznałam
go dwadzieścia lat temu.
Młody człowiek ze zdumieniem skonstatował, że po raz pierwszy słyszy od matki coś
na temat czasu, dotychczas poruszali się wyłącznie w teraźniejszości.
— Dwadzieścia lat temu — mówiła dalej — to była prawdziwa afera... zakochać
się nie czekając na dobór programowany...
— Co takiego?
Być może dowiedziałby się znacznie więcej, gdyby nie delikatny, wysoki dźwięk
zwiastujący przybycie pneumii.
Wrócił ojciec. Twarz miał rozpromienioną, pełną głębokiej satysfakcji.
— Jednak awans! I to jaki! — zawołał. — Trochę obawiałem się tych
najnowszych testów, tymczasem wszystko poszło znakomicie, a ponadto po
uwzględnieniu mojej dotychczasowej postawy i osiągnięć zostałem zweryfikowany dodatnio.
Od dziś, kochani, nie nazywam się Jan 23261345 tylko... Przeczytajcie sami — wskazał na
plakietkę identyfikacyjną, która obok OIa przytwierdzona była do elastycznej obroży.
— Gratulacje, Janie Milionie! — zawołał pierworodny.
Jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej prysł nastrój zdenerwowania i napięcia, Jan
Milion włączył nawiew promieni szampańskich , (regulamin zezwalał na korzystanie z nich
tylko od wielkiego święta — najwyżej cztery razy do roku) i już po chwili cała trójka
znajdowała się na rozkosznym rauszu.
Jak by nie patrzeć awans był olbrzymi, skok przeszło dwadzieścia milionów miejsc w
społeczeństwie. Pani Janowa pomyślała, z nutą satysfakcji o swych sąsiadkach z sześcianów.
23261344 i 23261346:
— Popękają z zazdrości!
Oczywiście wiedziała, że z awansem związane są określone zmiany — w ciągu
trzech dni trzeba będzie przenieść się na wyższą kondygnację, do sześcianu, a może
prostopadłościanu o zupełnie innych (oczywiście podwyższonych) gabarytach. Na pewno też
otrzymają zwiększone przydziały ruchomości, energii... Gotowa była natychmiast zabrać się
za pakowanie.
— Na wszystko będzie czas — powiedział ojciec — dziś korzystając, ze jest z
nami Din, zrealizujemy talon turystyczny.
— Co takiego? — zapytał młody człowiek. — Bon uprawniający do| wycieczki na
taras widokowy znajdujący się nad megablokiem. Przechowywałem go właśnie na taką
wielką okazję.
— Wspaniale! — ucieszył się Din — a powiedz tato, byłeś kiedykolwiek na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin