Świnka.pdf

(368 KB) Pobierz
Microsoft Word - Świnka
M ARCIN W OLSKI
Ś WINKA
1
— Naprawdę musisz wyjechać? Nie możesz raz przełożyć tych badań na inny termin? — w
głosie młodej dziewczyny brzmi wyrzut.
— Nie mogę, zresztą nie chcę, Lucy. Zwłaszcza teraz, kiedy postanowiliśmy, że nasz ślub
odbędzie się w czerwcu. Nie chciałabyś przecież, abym zamiast w podróż poślubną, wyruszył do
centrum doświadczalnego…
— Ależ Will, mogłabym pojechać z tobą! Byłoby cudownie.
— Ech, Lucy, ile razy mam ci powtarzać, że program jest ściśle tajny, a obiekt zamknięty.
Prowadzimy doświadczenia o ogromnym znaczeniu dla rozwoju ludzkości. W praktyce zaledwie
parę osób zna istotę eksperymentów, a pełny obraz mam tylko ja… no i oczywiście Frank i Hans…
Czasami twoje podejście do mojej pracy doprowadza mnie do rozpaczy.
Lucy westchnęła. Wiedziała, że za chwilę się rozstaną, a ona pozostanie w tym wynajętym
mieszkaniu, zadając sobie po raz nie wiadomo który pytanie, jak to się stało, że ona, Lucy
Crawfurd, ulubienica całego Holliday Spring, związała się właśnie z tym zabieganym, wiecznie
niespokojnym naukowcem…
— A O’Hara sam nie da rady? — spytała z resztką nadziei.
— Frank? — William Holding aż się żachnął — to przecież kompletne beztalencie.
Pozostawiony sam nie odróżniłby naszego serum nawet od jadu grzechotnika.
— Dlaczego w takim razie uczyniłeś go swoją prawą ręką? Jesteś niekonsekwentny,
kochany docencie…
Naukowiec uśmiecha się bagatelizująco:
— Razem pracowaliśmy tyle lat… Przecież właśnie Frank ściągnął mnie do Instytutu…
Poza tym nie sposób odmówić mu innych zalet. Jest elokwentny, robi dobre wrażenie na
ludziach… Znakomicie udziela wywiadów, w których podpisuje się pod moimi wynalazkami.
— A ty to tolerujesz!
— No cóż, mam pewną słabość do doktora O’Hary…
— Nierozsądnie, bo on cię nienawidzi, jestem pewna, że gdyby tylko mógł… On i ten wasz
rzeźnik…
— Hans Weissenstein? Przesadzasz, kochanie. Widzę, że niepotrzebnie zapraszałem cię na
salę zabiegową. Dla laika każdy chirurg wydaje się oprawcą. W istocie ten Gargantua ma ręce
zegarmistrza…
— Ale patrzy na ciebie jak na zaropiałą ślepą kiszkę, którą chętnie wyciąłby jednym
ruchem lancetu…
— Nikt nie kocha wymagającego szefa. Takie jest życie — skwitował docent i nerwowo
spojrzał na zegarek. — Czas na mnie.
— Jak chcesz… Dopiero za godzinę wychodzę do klubu, więc gdybyś chciał… —
wymownie spojrzała w stronę rozłożystej leżanki…
— Nie mogę. Muszę sprawdzić jeszcze cykl F–34, a rano jadę do Sektora G.
Ruszył ku drzwiom. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, zawrócił i porwał dziewczynę w
ramiona.
— Jestem bardzo szczęśliwy. Kocham cię, Lucy! — zawołał.
I wyszedł.
Jest prawdą, że trzydziestodwuletni docent William Holding nie miał łatwego charakteru.
Nastrojowiec, wiecznie za czymś goniący, zawsze niezadowolony z siebie i podwładnych, nie
cieszył się sympatią personelu. Owszem, każdy doceniał jego walory umysłowe, które sprawiły, że
w ciągu pięciu lat z szeregowego pracownika stał się pierwszym mózgiem Instytutu Transplantacji.
Co innego jednak doceniać, co innego lubić. Bo jak mawiała doktor Salieri z zakładu Genetyki:
„należy tylko dziękować opatrzności, że docent Holding żyje w XX wieku, kiedy jego szaleńczy
dynamizm może realizować się w programach naukowych. Żyjąc parę wieków wcześniej zostałby
zapewne grozę budzącym inkwizytorem czy despotycznym satrapą…”
— Za co ja go właściwie kocham? — często zastanawiała się Lucy — ani przystojny, ani
specjalnie zadbany…
Poznali się dwa lata wcześniej, kiedy młoda piosenkarka miała paskudny wypadek
samochodowy. Pęknięcie wątroby czyniło sprawę beznadziejną. I wtedy do szpitala zgłosił się
mało znany doktor z Instytutu Transplantacji. Zaproponował przeszczep.
— Wykluczone, wątroba nie daje się przeszczepiać… Poza tym w tym konkretnym
wypadku niewątpliwie nastąpi odrzut — powiedział ordynator.
— Mam serum antyodrzutowe — rzekł skromnie Holding. I uratował ją. Dziewczyna w
podzięce zaprosiła go na koncert do Holliday Spring. Potem do swego hotelu. Przeżyli cudowne
dwa tygodnie. Naukowiec nie pamiętając o bożym świecie tylko co pół godziny łączył się ze swym
laboratorium i telefonicznie wydawał dyspozycje i wysłuchiwał raportów. W każdym razie te pół
miesiąca i dwa lata narzeczeństwa wystarczyły, by zgodnie uznali życie bez siebie za
niepodobieństwo.
— Will to w sumie fajny gość — zakończyła Lucy kwadrans rozterek, przystępując do
doklejania sobie firanek rzęs.
Charakterystyczne owalne gmachy Instytutu Transplantacji wznosiły się nad Kanałem
Zachodnim. W skład zespołu, obok wysokich budynków szpitalnych i biurowca, wchodziło jeszcze
kilkanaście niższych obiektów. Docent William Holding zaparkował swego morrisa na placu
głównym i minąwszy kilka kwietników skręcił do niskiego baraku, mieszczącego jego ukochane
pracownie eksperymentalne. Na ustach czuł jeszcze ciepły smak szminki Lucy przypominający mu,
nie wiadomo dlaczego, niedogotowany bób, który jadał w dzieciństwie na fermie stryja… Dawno
to było, bardzo dawno… Przez moment przypomniał sobie łąki, po których krążył obserwując
dzikie bażanty… Wszystko wtedy było takie proste. Nawet marzenia. Chciał zostać wielkim
zoologiem… Odkrywcą na miarę Cuviera czy Darwina.
Liczne kwiki dotarły do jego uszu. Mijał Magazyn Dawców, jak pompatycznie nazywano
przyinstytutową chlewnię.
— Pora spać, współpracowniczki! — rzucił wesoło.
Nawiasem mówiąc, pomysł uczynienia z nierogacizny podstawowych dawców
transplantowanych organów stworzył zupełnie nowe perspektywy przed chirurgią. Skończyła się
sytuacja, w której chorzy tygodniami oczekiwali na zastępczą nerkę, wątrobę czy serce. Cztery lata
temu wstrząsnęło Williamem odkrycie dokonane na oddziale przygotowawczym. Podczas obchodu
zauważył, że wszyscy chorzy pochłonięci są studiowaniem kroniki wypadków, a dwóch
staruszków pobiło się w trakcie dyskusji, komu bardziej należy się śledziona po świeżym
samobójcy… Obecnie dzięki poczciwym świnkom takie wydarzenia były nie do pomyślenia. Za
kolejny sukces uznano odkrycie „serum Holdinga” — preparatu uzyskiwanego z izotopowanej
krwi kobiet ciężarnych. Dzięki szczepionce można było transplantować praktycznie wszystko
wszystkim. Bariera immunologiczna została przezwyciężona, a William z prawdziwą satysfakcją
mógł kartkować prywatny album swych pacjentów. Oczywiście przeglądał go w samotności ze
względu na tajemnicę lekarską. Znajdowało się tam zdjęcie z dedykacją wiceprezydenta
(przeszczepione hormony goryla Bobby), podziękowanie od dowódcy wojsk lądowych (aktualnego
posiadacza wątroby wieprzowej) czy błogosławieństwo arcybiskupa (dwunastnica…, a zresztą
dajmy spokój szczegółom!).
W pierwszych dniach tego roku zrealizowano najśmielsze z ludzkich marzeń: udany
przeszczep mózgu!!!
„Czy oznacza to, że doszliśmy do progu nieśmiertelności? — zapisał owego wieczora w
swym pamiętniku docent — a może posunęliśmy się zbyt daleko? Przecież mogąc przeszczepiać
mózg coraz młodszym ciałom, będziemy w stanie utrzymywać świadomość człowieka przez parę
pokoleń… Czy mamy do tego prawo, czy nie stworzy to pola do nadużyć? Czy nie będzie
wyzwaniem rzuconym samej naturze… Bogu…?” — w tym momencie Holding zawahał się, nie
należał do ludzi wierzących, ale swoje rozterki mógł zanotować używając wyłącznie wielkich słów
i pojęć ostatecznych. Jego koncepcja świata, acz nie idealistyczna, zawierała pewne pierwiastki
pozamaterialne — wierzył w sprawiedliwość, w istnienie jakiejś nadrzędnej moralności, która
sprawia, że dobro prędzej czy później musi być nagrodzone, a zło ukarane. Czyż on sam nie był tej
tezy najlepszym przykładem? Jego wytrwała praca zaowocowała — przyniosła mu sukces, sławę,
pieniądze.
„Im większe odkrycie, tym większa odpowiedzialność odkrywców” — zakończył notatkę.
Od tego czasu minęły trzy miesiące. Dokonano dalszych zabiegów. A kolejne eksperymenty
w Sektorze G mogły przynieść nowe osiągnięcia.
Drzwi do swej pracowni zastał uchylone.
Dziwne. O tej porze nie powinno tu być nikogo. A jednak w gabinecie paliło się światło.
Wszedł.
— Cześć, Will!
— Cześć, Frank! Przyszedłeś popracować?
Za jego biurkiem siedział doktor Franklin O’Hara. Jak zwykle ubrany ze swą normalną,
nieco nonszalancką elegancją, zawsze comme il faut … Tym razem w powietrzu unosił się zapach
alkoholu… Czyżby współpracownik pił w pracy?
— Miałem do ciebie parę spraw, szefie… A wiedziałem, że przed odjazdem wpadniesz do
laboratorium. Czekałem. . — Doskonale mnie znasz — uśmiechnął się docent. — O co chodzi?
— Wyjeżdżasz na miesiąc do tej stacji badawczej, może być parę ważnych spraw,
potrzebuję twoich upoważnień. Gdybyś mógł…
— Nie będziemy teraz zajmować się biurokracją. Podpiszę ci kilkanaście kartek in blanco .
Wiem, z kim pracuję… — rzekł Holding.
— Aha, jeszcze jedno. Jak porozumieć się z tobą, gdyby…?
— Wiesz doskonale, że Sektor G jest odcięty od świata i pilnowany przez wojsko… Będę
co pewien czas telefonował do Instytutu. Zresztą na czas mojej nieobecności większością spraw ma
zawiadywać doktor Amoidson. A teraz pozwól, muszę jeszcze posprawdzać parę wyników…
Zgłoś jeśli naruszono regulamin