treść 2.docx

(47 KB) Pobierz

FORTEL

*

Nie bądź z sobą pokłócony! Pomyśl, z kim kładzie się twoja najmilsza Beatrycze.

S.J. Lec

Poranki . . .

Wszystkie poranki wymuszają radość. Radość pierwszych kroków. Przyjemność toalety. Rozemocjonowanie układaniem planów. Rozkoszne wspominanie udanych czynów z wczorajszego dnia. Smakowicie brzmiące wczoraj ich zapowiedzi. Nieskrępowana filozofia nowego życia. Przebóstwiona maniera wschodzącego słońca. Tandetna wiara w nowe rozdanie . . .

Tej nieszczerości poranków mogły dorównać – w tamte dni – jedynie jego psie nadzieje, z jakimi sokratejsko zadawałby Małgosi każde kolejne pytanie, streszczał każdą kolejną koncepcję na życie i wyszukiwałby powodu, dla którego naprawdę warto czekać. . .

Kiedy  dochodziła dopiero do jego świadomości duchota sypialni, opakowania dla dwojga śpiących w niej tej nocy osób, spoglądał na stolik i – jeszcze otulony w pościel – przypatrywał się telefonowi. . . .

Budził się i robiło mu się za ciepło, odkrywał się więc, potem podnosił powoli, siadał na krawędzi łóżka, chwilę odpoczywał i szedł, brał słuchawkę, wykręcał numer.

Małgosia już wówczas nie odbierała. Odkładał słuchawkę. Patrzył na telefon, później na każdy z jego przycisków, na boczne powierzchnie aparatu. Siadał w fotelu i zaczynał ją usprawiedliwiać. Nie wierzył własnym przypuszczeniom, choć nic nie mogło być bardziej pewne niż to, że się nie myli.

Papierosa palił na balkonie. Żona nie życzyła sobie dymu w mieszkaniu. Rozumiał to i czynił, jak chciała. Wśród tylu zadr nie dostrzegał takiej, która przemówiłaby akurat za złośliwością nakopcenia tytoniem. Ale drzwi okienne zostawiał zawsze otwarte. Jego życie przecież toczyło się blisko telefonu i nie mógł pozwolić sobie na to, aby choć raz go nie usłyszeć.

Dym wlatywał do środka. Sypialnia mimo to wietrzyła się po nocy. Telefon nie dzwonił, a jemu przestawało być aż tak gorąco.

 

Każdą podróż między punktami miasta, w których jego obecność była oczekiwana, a czasami potrzebna, prowadził wybierając ulice z możliwie największą ilością czynnych aparatów na kartę. Wychodził zawsze grubo za wcześnie i – w tamtym czasie – pojawiał się w umówionych miejscach znacznie przed wyznaczoną godziną. Bo Małgosia nie odbierała. A jeżeli podniosła słuchawkę i usłyszała jego głos, wyjmowała wtyczkę telefoniczną z gniazdka. Nieraz zdarzało mu się być zadowolonym z takiego biegu spraw. Nie marzł z słuchawką przy uchu, prowadząc kilkunastominutowe rozmowy z Małgosią. Nie był widywany przez kolegów, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego ciągle dzwoni z budek telefonicznych zamiast z telefonu, który stał na jego biurku. Miał przez te jej praktyki naprawdę wiele czasu. Wiele czasu u swych codziennych celów. Tłumaczył ją wówczas znów ze wszystkiego i mógł się temu naprawdę poświęcić, mógł myśleć o tym wszystkim z dużą dokładnością i bez pośpiechu, odpoczywał.

 

Zmienił się pewnej niedzieli.

Postanowił zrobić kolejny krok naprzód. Zbliżyć się do normalnego sposobu spędzania dni i nocy, do praktyk powszechnych wśród ludzi, którzy go otaczali, zwyczajnych jeszcze nie tak dawno także dla niego.

Rano wstał rześki. Spojrzał na telefon, lecz do niego nie podszedł. Ucałował żonę na dowidzenia, wziął torbę i obiecał wrócić jeszcze tego wieczora i że wszystko się zmieni.

Zatrzymał się na ulicy koło pierwszej budki telefonicznej. Wykręcił numer. Odsłuchał, jak telefon Małgosi zadzwonił dwukrotnie. Nim odłożył słuchawkę, wytarł z niej kropelki śliny. Podjechała taksówka, zawiozła go na dworzec.

Po czterech godzinach podróży był na miejscu. Zamówił kawę w jednym z barów. Pił ze styropianowego kubka. Przyglądał się mężczyznom spacerującym po hollu dworca. Wątpił, żeby wśród nich był ten, którego oczekiwał zobaczyć. Raczej stał na peronie albo w ogóle jeszcze nie przyszedł. Oczywiście mógł się zapytać w Informacji, o której godzinie przyjeżdża pociąg i na który peron. Nie zrobił tego jednak. Chciał po prostu siedzieć i patrzeć. Chciał widzieć wszystko i żeby go tu w ogóle nie było. Niczego nie chciał zmieniać, nikogo zaczepiać. Nikomu nie rzucać się w oczy. Ten dworzec miał być pozbawiony jego osoby, miał być taki, jak przed tygodniem, kiedy mu nawet do głowy nie przyszło, żeby tu przyjechać na czas . . .

 

W końcu wybrzmiała właściwa zapowiedź. Zamknął oczy. Zapadał się. Poddawał się, pogrążał. Wsiąkał, w rozdrażnienie, w to rozdrażnione oczekiwanie, w oczekiwanie pełne lęku i gotowości – w jednakim stopniu na ból, jak i na czyn. Zapadał się, jak w płytkie, choć nieskończenie rozległe jezioro. Poczuł ściągnięte mięśnie, sprężyste serce i wiedział, że jego organizm – narzędzie fortelu, działa najlepiej, jak to możliwe; nie tylko w górnych granicach jego możliwości, ale byłby chyba mógł dać głowę, że osiągnął naprawdę dużo z tego, co w ogóle możliwe dla gatunku ludzkiego. Dziwne uczucie, w zasadzie złe, w zasadzie nieprzyjemne ...

 

Pasażerowi wychodzili na holl dworcowy.

Najpierw pojedynczy mężczyźni. Mniej więcej w jego wieku, szli szybkim krokiem, patrzyli przed siebie, nie oglądali się wkoło.

Potem grupki siedemnastoletnich chłopców. Krokiem absolutnie pewnym, że zdarzy się coś, na co by im nie pozwolono, gdyby się z kimś udali w tę niedzielną podróż. Szli krokiem, który był zarówno pospieszny, niecierpliwy, jak i spokojny, rozkoszujący się każdą sekundą swobody.

W końcu wyszła cała reszta przyjezdnych. Jakich?, nie wiedział. Bo wśród nich była Małgosia !

Parę metrów za nią, w tłumie ludzi, wyszedł z dworca.

Małgosia podeszła do mężczyzny, którego nie znał. Przywitali się. Podali sobie dłonie. Poszli razem ulicą, gwarząc i śmiejąc się. Blisko siebie, ale nie przytuleni, nie trzymali się nawet za ręce. . . 

Oto dojrzała miłość, nie epatująca swym erotyzmem, dyskretna wobec wspomnienia alkowy. Oto miłość, na którą jego nie byłoby stać!!!

Przyspieszył kroku. Był tuż za nimi. Skręcił jednak w ulicę na prawo. Pobiegł przed siebie, potem pierwszą w lewo – dalej przed siebie, znów w lewo, przed siebie i w lewo. Stanął. Był na ulicy, którą i oni szli. Był przed nimi. Ruszył w ich stronę. Zdawało mu się, że wiedzą o jego obecności i chcą mu dowodzić powagi swojego uczucia. Odgonił złudzenia. Szedł powoli, niedbale, rozglądał się niezainteresowany niczym konkretnym, raczej poszukujący czegoś, co mogłoby przykuć jego wzrok. A oni rozmawiali z sobą, patrzyli na siebie. Byliby go nie zauważyli. Byliby go minęli. Kiedy był obok nich, powiedział: „Cześć!”. I poszedł dalej. Nie obejrzał się, ani myślał się oglądać. Powoli, przystając przy witrynach sklepowych, doszedł z powrotem do dworca. Nie usłyszał za plecami swego imienia. Nie usłyszał kroków. Nie poszła za nim. Nie dogoniła go. Poczuł się znów zmarznięty. Wyjął z torby rękawiczki, przystanął na chwilę, torbę przytrzymał między kolanami, założył niedbale najpierw jedną, potem drugą; poprawił splatając palce.

Wreszcie! Wreszcie Małgosia wie, że odkrył całą prawdę, że potrafi ruszyć się z miejsca, sprawdzić jej zaprzeczenia, że umiał się czegoś spodziewać i byłby jej o tym powiedział, gdyby tylko odbierała telefony. A teraz – niech ona go tłumaczy albo niech go przeklina. Niechże ona zastanawia się, co nim motywowało, co on teraz zrobi, co to wszystko zmieni?

Będą musiały ją najść takie pytania.

Skoro do tej pory, odpychając go i głosząc, że raz na zawsze porzuciła rolę kochanki żonatego mężczyzny, mimo to, choć rzadko, czasami odbierała przecież telefon i rozmawiali, kochali się, żyli tylko dla siebie...

Oddzwaniała na numer budki telefonicznej, podany pospiesznie, nim skończył się ostatni impuls na karcie. Płakała, śmiała się, kłóciła, ale nigdy nie chciała się przyznać do swojego życia. Zapewniała, że nie może z nim być, że jest dla niej niczym więcej, jedynie głosem w słuchawce, ale – dodawała pospiesznie – nie ma nikogo, bo dla niej cały świat to on i właśnie osunęła się z tego świata w nicość, w pustkę, w ciemność – wcale nie kosmiczną; w ciemność samej siebie.

Jakby można było być gdzie indziej, niż w świecie z samego siebie, który powtarza się w nieskończoność, odczytuje każdą drobinę treścią swych najskrytszych wierzeń...

Pchnął drzwi do hollu dworcowego. Spojrzał na aparaty telefoniczne. Czy ma kartę? Oczywiście, że ma kartę! Podszedł do telefonu i wybrał jej numer. Włączyła się sekretarka. Milczał przez parę sekund i odłożył słuchawkę... Tak postawił kropkę nad i.

           Zdjął rękawice i podniósł słuchawkę ponownie. Zadzwonił do żony.

- Wracam. Będę za jakieś pięć godzin. Czas wreszcie porozmawiać.

- Czekam.

 

                           Rozmowa z żoną tak, jakby się w ogóle nie odbyła. Powtórzyli sobie swój małżeński brewiarz. Kolekta zobowiązała każde z nich do przemyślenia sprawy i podjęcia takich decyzji oraz do takiego zdynamizowania emocji i wewnętrznego świata wartości, aby małżeństwo stało się wreszcie szczęśliwe lub choćby znośne.

Kolekta na początek kolejnego nowego życia.

Jeszcze tego samego wieczoru, choć zmęczony, wyszedł na spacer sam.

Mógł wreszcie pójść w te rejony osiedla, dokąd dotychczas nie chadzał, bo nie było na tamtych ulicach budek telefonicznych. Świeży z tego powodu był ten spacer. Jaką radość dawała mu ta świeżość.

Widział kobiety spacerujące z psami po trawnikach blokowisk. Widział mężczyzn, którzy wracali powolnym krokiem ze sklepu. W rękach trzymali przezroczyste foliówki z kilkoma piwami. Pary kochanków?, małżonków?, a niekiedy na tyle młodych ludzi, że jeszcze przed tym wszystkim, wracających z kasetami video z wypożyczalni. Staruszków wychodzących z wieczornego nabożeństwa.

Szedł przez moment z każdą z tych grup. Trawnikiem. Na ukos jezdni. Równo po chodniku, przez parking ... Szedł tam, gdzie i oni szli. Wracał z innymi. Oddalał się od domu i zbliżał z nowym prądem. Odpływał z przypływem i przypływał z odpływem ludzi, z falowaniem samoczynnie zbierających się grupek. Przystawał na przystankach wśród małżeństw z dziećmi, wracających z obiadu u rodziców. Na autobus (na tramwaj) czekali także sześćdziesięciolatkowie. Zadowoleni z wnuczka i z tego, że poproszono ich do zadbanego domu, w którym mieszkają wygodnie dzieci ich dzieci. Czuł zapach tych mieszkań. Pachniały kwiatami. Wstąpił do sklepu, kupił piwo. Z przezroczystą siateczką w ręku wrócił do domu. Otwierał drzwi, bez wyrzutów sumienia.

W mieszkaniu było ciepło i . . . pachniało kwiatami. Żona włączała telewizor. Zasnął spokojnie. Snu nie mąciło ani przerażenie ani szczęście. Nic go z niego nie wytrącało. Obudził się dopiero nad ranem, suchy od potu, skulony w pościeli jakby kończył się sen nie tego dnia, którego spodziewał się zasypiając . . .

Przypominał sobie powoli i bardzo dokładnie zajścia wczorajszego dnia. Niczego nie był już pewien jak człowiek, którego na pokładzie samolotu lecącego na inny kontynent nachodzi nagle lęk, że nie zamknął drzwi do mieszkania albo kurka od gazu. Niczego nie można w takich chwilach wykluczyć, niczego odtworzyć w pamięci i w żaden sposób uzmysłowić sobie, jak było de facto i czy coś stało się tak naprawdę, czy wydaje się tylko, że się zaniedbało? Ani niczego przedsięwziąć, ani niczemu zapobiec.

Czy ona mnie zauważyła? . . . - pytał sam siebie - Boże, czy ona mnie zauważył?!” Nie dość mu było, że o wszystkim wie. Od dawna przecież wiedział. Namiętność jej i jej kochanka przyśniła mu się nieraz. I to z dużą szczegółowością, z jaką była przez nich zaspakajana. Roił ich ciała . . .

Czy ona go zauważyła?! Czy widziała go z taką samą dokładnością, z jaką on projektował przed oczyma sen o ich bliskości i o ich wzajemnej rozkoszy - plonie każdego z tych zbliżeń? A może Małgosia czeka od wczoraj na jego telefony, żeby ich nie odbierać, ale żeby były, żeby dzwoniły, żeby zatrzymywały w niej wiarę, że on istnieje, pamięta, zabiega? Może Małgosia przypuszcza, że prócz jego decyzji, nic więcej się nie wydarzyło, że telefon milczy z jego winy, bo wyparł się jej, zaprzeczył własnym słowom o tym, że bezsens ich miłości jest treścią życia,  każdego życia.

Wstał z łóżka gwałtownie, wściekły. Wyszedł na dwór. Na stacji benzynowej kupił kartę telefoniczną. Wczorajszą jeszcze miał, ale było na niej tylko parę impulsów. Mogą nie wystarczyć. Jak odbierze nie wolno kończyć rozmowy, nie wolno prosić, że za chwile oddzwoni. Trzeba mówić, tłumaczyć, płakać, nie   przestawać. Zadzwonił. Nikt nie odbierał. Nadal była włączona sekretarka !... Jak zwykle została u niego na noc. Kochają się teraz. Ale wieczorem odbierze, musi odebrać, nie po tym wszystkim, chyba że go nie widziała . . .

A wtedy?, pojedzie raz jeszcze! Odłożył słuchawkę i wrócił do domu.

 

                  Skręcił z deptaka w uliczkę prowadzącą wzdłuż parkingu pod jej klatkę schodową. Małgosia wyszła z domu. Przeglądał się jej i był pewien, jakimi perfumami dziś pachnie. Czuł ten zapach. Pamięć nadrabiała odległość dzielącego ich chodnika. Dzięki wspomnieniu wracała przydatność zmysłom.

Najpierw wydało mu się, że czuje podniecenie mniejsze niż zwykle. Ścięte wyrozumiałością i przebaczeniem za to, co zrobiła. Bo nie mogła inaczej. Bo ona zawsze nie może inaczej, a on to rozumie. Że czuje podniecenie zważone wspólnotą dusz, której dostępują obcy sobie ludzie, jeśli przekonają się, że kiedyś przeżyli to samo. 

A on przecież zdradzał żonę.

Nagle jednak zabolało go całe ciało. Pokazały mu się przed oczyma jego sny o niej i o tym mężczyźnie, z którym bliskość Małgosia tak ukrywała przed wzrokiem obcych ludzi. Na  szczytach bloku, jak na marnym ekranie, wyemitowały mu się  sny, półsny raczej, uzupełnione tym jej ubraniem, na które teraz patrzył . . . Tym zapachem. Tym podpięciem włosów. Musiał się zatrzymać. Złapał się obiema rękoma za żebra, połknął ból. Nie widziała go, szła prosto do samochodu. Zawołał ją po imieniu, czule.

           Małgorzata stanęła przy samochodzie nieruchoma. Patrzyła przed siebie. Nie otwierała drzwi. W skupieniu odganiała zjawę. Modliła się, żeby to co już się stało, okazało się nieprawdą, złośliwością tęsknoty. Nie patrzyła za siebie, kiedy do niej podchodził. Mimo to, gdy był tuż za jej placami, syknęła.

- Śledzisz mnie, ty skurwysynie!

- Widziałaś mnie tydzień temu?...

- O co ci chodzi?!

- Nie rozumiem. Kiedy? Teraz?

- Zawsze, ty głupi skurwysynie, od zawsze !...

- Widziałaś mnie, powiedz, widziałaś mnie tydzień temu?...

- Ty skurwysynu...

Płakała. Otworzyła drzwi do samochodu. Powoli, jakby i ją wszystko bolało, wsiadła do środka. A on tę opieszałość wziął za jeszcze jedną szansę. Złapał za drzwi. Chyba nimi szarpnął. Chyba wyrwał je z jej ręki.

- Widziałaś?... Proszę cię powiedz, jesteś z nim?... Jesteś z kimś? Nie przytulałaś się!

Puścił drzwi, bo silnik pracował. Odjeżdżała. Patrzył za nią.

Patrzył za nią, dopóki widział jej samochód.

 

 

                                                                                                                              listopad 2004 – maj 2008

 

 

 

 

PRZYSTANEK

*

 

            Młoda kobieta szła drogą ze wsi w kierunku lasu. W lesie było niewielkie jezioro. O tej porze nikt z mieszkańców wsi (oprócz Mateusza) nie schodził nad wodę. Nawet bezrobotni nie wybraliby się na plażę. Jeszcze niedawno ta kobieta także by tego nie zrobiła. Szanowano każdy dzień pracy.

            Kobieta była ubrana w czarne spodnie i białą bluzkę. W ręku trzymała ręcznik. Średniej długości włosy przysłaniały czoło niezdrowej cery. Przeciętną twarz brzydził nos, jakby rozlany, i nierówne zęby. Kobieta była korpulentna. Obwity biust ukryła w falbanach bluzki. Kanty spodni uwypuklały za duże biodra. Minęła ostatnie gospodarstwo przed lasem. Spojrzał na nią mężczyzna. Potem przeniósł wzrok na szosę. Zza jego płotu widać było przystanek PKS-u. Wybudowano go z czerwonej cegły. Dach udekorowano pozłacaną kopułą. Ceglaną ścianę przerywały białe kwadraty. Wmontowano w nie rzeźbione świątki. Mężczyzna wiedział także o tym, że w środku budyneczek jest wyłożony różnokolorową terakotą, podłoga przystanku – posadzką. Nikt z mieszkańców wsi nie zdziwiłby się, że ujrzawszy Sylwię mężczyzna począł przyglądać się przystankowi PKS-u.

            Z tego przystanku Sylwia przez pięć lat jeździła do miasta studiować pedagogikę. Zrobiła dyplom i miała wrażenie jakby nigdy nie opuściła swojej wsi. W mieście nic się nie wydarzyło.

            We wsi jeszcze niedawno mieszkała stara kobieta. Daleka krewna Sylwii – chyba kuzynka jej dziadka. Wróciła do wsi z Niemiec, żeby spędzić w niej swoje ostatnie lata. Spędziła lato. Na początku mówiono o staruszce, że musi mieć ogromną fortunę albo przynajmniej pokaźną emeryturę. Ale kobieta nie kupiła domu. Wynajęła stryszek w szkole. Dlaczego akurat takie wybrała sobie miejsce, nie wyjaśniło się nigdy. Kobieta chorowała, a ludzie przestali się nią interesować. Nie miała przecież we wsi rodziny. Jej pokrewieństwo dość odległe, a do tego z większością mieszkańców wsi, kazało ją traktować jako sąsiadkę – bezdzietną i ubogą.

            Sylwia wówczas kończyła studia. Pisała pracę o roli wychowawczej dziadków. Odwiedzała kobietę, robiła zakupy, pomagała umyć się i ubrać. Nie brała pieniędzy, z resztą kobieta nigdy ich jej nie zaproponowała.

            Babcia zmarła w zeszłym roku. Sylwia dowiedziała się o tym na przystanku PKS-u. W tym czasie budyneczku jeszcze nie było. Stał betonowy słupek z żółtą tablicą rozkładu jazdy i okrągłym znaczkiem PKS-u. Sylwia wracała z miasta. Odebrała dyplom. Kobieta, która szła posprzątać w kościele powiedziała jej o śmierci babci. „Chodź ze mną, proboszcz chce z tobą porozmawiać.” W kancelarii przeczytała testament. Staruszka zapisała Sylwii 500 tysięcy marek i prawo do emerytury, które można było dziedziczyć. Pozostałe pieniądze miały posłużyć proboszczowi na wybudowanie przystanku według babcinego projektu. Staruszka w testamencie podnosiła, że żadna wieś nie wpadnie na pomysł, aby wyróżnić się przystankiem PKS-u. O Sylwii, prócz suchego, prawniczego zapisu nie było ani słowa. Ksiądz pogratulował bezinteresownej miłości do obcej, zmęczonej życiem kobiety. Oznajmił, że cnota została nagrodzona.

            Sylwia miała utrzymanie do końca życia. Nie kochała swojej spadkodawczyni. Chodziła do niej nie mając nic innego do roboty. Chyba chciała uchodzić za dobrą dziewczynę.

            Dlatego ranem dnia powszedniego miała prawo jako jedyna we wsi (nie licząc Mateusza) pójść nad jezioro. Myślała, co zrobi na obiad. Rozmrozi mięso, obierze ziemniaki, doczyta do końca Paulo Coelho „Nad brzegiem rzeki Piedry usiadłam i płakałam. . .”.

            Przy jeziorze była niewielka plaża. Metr, dwa żółtego piasku przy samej wodzie, dalej trawa, gdzieniegdzie mlecze. Kobieta w średnim wieku – przyjezdna, przyglądała się chłopcu, który leżał obok plaży na leśnej ściółce. Usłyszała, jak Sylwia wita się z nim. Ten zadbany chłopiec ma na imię Mateusz. Nazbierał jagód i sprzedaje je turystom. Mateuszowi i jego rodzicom nie może brakować pieniążków. Pewnie chłopiec chce zarobić, żeby ucieszyć mamę ! Nie marnuje wakacji. Kobieta widziała, jak Sylwia zdejmuje bluzkę i spodnie. Obejrzała jej jednoczęściowy kostium. Pochwaliła w myślach, że weszła do wody od razu, bez ociągania się. Spostrzegła trzy frunące razem żurawie. Krzyk żurawi obudził ją nad ranem. Tymczasem Sylwia zaczęła płynąć.

            Dla Sylwii jezioro było mężczyzną. Nie utonęłaby w jeziorze. Zaprzyjaźniła się z tym mężczyzną, chłopakiem . . . Unosił ją serdecznie na powierzchni. Mogła tak płynąć bez końca. (Dopóki nie umrze z głodu – mówiła żartem mama Mateusza, pedagog szkolny.) Szanowałaby takiego mężczyznę i rozumiała, na ile mogła. Lubiła pływać. Czuła komunię z tym jeziorem. Byli przyjaciółmi: Adamem i Ewą. Spojrzała na brzeg. Mateusz leżał na brzuchu. Przed oczami postawił sobie słoik z jagodami. Mówił coś do jagód. Sylwia pomyślała, że widzi w nich mamę.

Dziewczynka z zapałkami, szczęśliwy chłopczyk z jagodami.

 

 

Lipiec 2003 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

na poddaszu martwa stopa

 

 

 

1.

 

      * * *

 

na poddaszu martwa stopa

sterczy oknem jak słup w górę

lubi się dobrego chopa

dziecko lubi się z cipiurem

 

dziecko słodkie, słodkie pięknie

w stopie się zaczyna życie

jej właściciel tęgo stęknie

ledwo wstanie, zdepcze i cię

 

dobry chop jest w rękach tęgi

uratuje twe pachole

stopę wsadzi w jej trupięgi

dachy niebo tną jak kolec[1]

 

 

2.

 

 

      * * *

 

 

moja córka nie chce w parku

się zamienić w żabę

dam jej ze śląskimi skwarków

może będzie łabędź

 

może będzie jaskółeczka

kółek wózka chrobot

kiedyś żyło się w miasteczkach

teraz żyje się ze sobą

 

 

3.

 

 

      * * *

 

moja żona nie chce w parku

się zamienić w żabę

więc nadstawię za nią karku

pogonię za drabem

 

może będzie łabędź nie dla

wszystkich krajobrazem

kiedyś żyłeś na osiedlach

teraz żyjesz razem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

dobry czas, dobrzy ludzie

 

 

1.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin